Rozglądaliśmy się z rosnącą ciekawością. Pomieszczenie okazało się mniejsze, niż przypuszczaliśmy, zwiedzeni echem. Co jednak nie znaczyło, że było przytulne. Domniemany ołtarz ofiarny okazał się po prostu brzydkim, topornym stołem. Stały obok niego zakurzone krzesła, rozpadające się ze starości. Było tu parę skrzyń, leżało trochę desek, będących pewnie przed laty blatami drewnianych stołów, bo wśród szczątków stoczonych przez robactwo poniewierały się naczynia. A prócz nich fragmenty mechanizmów, narzędzia i przybory, które, choć pokryte grubą warstwą brudu, po przetarciu wyglądały jak nowe. Pod ścianami stały rzędy regałów w zadziwiająco dobrym stanie, a na nich piętrzyły się stosy ksiąg i walcowatych pudełek na zwoje. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Czułem niezwykłe wzruszenie i niemal nabożny lęk. Minęły wieki, odkąd ostatni raz stanęła tu stopa ludzka, lecz potrafiłem bezbłędnie odgadnąć przeznaczenie tego miejsca. Znajdowaliśmy się w starej pracowni maga. Jednego z tych, którzy przybyli na te ziemie pod czerwonymi żaglami legendarnych okrętów.
Tylko jedna ze ścian była wolna od półek. Kiedyś wybito w niej szereg dużych okien. Teraz zasłonięte były mocnymi okiennicami oraz obmurowane wapnem i odłamkami kamieni. Tylko jedno z tych zabezpieczeń puściło, tworząc ową zbawienną szczelinę. Błądziłem wzrokiem po otoczeniu, a dobry humor warzył mi się coraz bardziej. Nie widziałem żadnych innych drzwi, prócz tych, którymi tu weszliśmy.
„Może dałbym radę wleźć z powrotem w stare ciało?…” – Pożeracz Chmur wyraził nieśmiałe przypuszczenie.
„Na głodno? Starczy mi tego, co przez ciebie przeżyłem u Miedzianego. Jak chcesz się zabić, to nie rób tego przy mnie. Poza tym nie zmieściłbyś się w oknie.”
Posłałem Pożeracza Chmur do okna i poleciłem „sięgać” w dżunglę, w poszukiwaniu kogokolwiek, kto mógłby nam pomóc lub chociaż zawiadomić Słonego. Nie wiedzieliśmy nawet dokładnie, gdzie się znajdujemy. Pożeracz Chmur spędził na Jaszczurze pierwsze dwadzieścia pięć lat życia, czyli akurat ten okres, gdy szczeniaki dopiero uczą się latać i raczej trzymają się matek. Nigdy nie widział tego obszaru z góry i pod takim kątem. Tak więc penetrował przestrzeń zewnętrzną, a ja wnętrze. Niemożliwe, by jedyną drogą tutaj był ten cholerny tunel. Nikomu nie chciałoby się pokonywać takiej odległości po to, żeby wyjść choćby na przechadzkę. Szedłem wzdłuż półek z książkami, zastanawiając się, czy za którąś z nich nie kryje się upragniona droga na wolność. Bałem się jednak odsuwać je od ścian. Książki, zgromadzone tutaj musiały być bardzo kruche ze starości. A kto wie, jakie cudowne rzeczy w nich się kryły? Dotknąłem jednej na próbę. Nie rozleciała się od razu. Palce zostawiły na okładce długie ślady, a spod nawarstwionego kurzu ukazała się gładka skóra okładki. Podniosłem tom ostrożnie, jakby ulepiono go z piasku. W dotyku był całkiem zwyczajny. Nie rozpadał się, okładka była sztywna, a karty dawały się łatwo odwracać. Zachęcony tym, podnosiłem coraz to nowe książki z innych półek. Wszystkie były w takim stanie, jakby położono je tam wczoraj, choć warstwa kurzu gruba na palec świadczyła inaczej. Nie patrzyłem pod nogi i w pewnej chwili potknąłem się o coś. Stopy zaplątały mi się w kupie zetlałych szmat. Cofnąłem się z obrzydzeniem, po czym trąciłem lekko nogą te śmieci. Spomiędzy łachmanów ukazała się ręka szkieletu. Serce wskoczyło mi do gardła. Trzymana właśnie księga wysunęła się z rąk. Upadła na ziemię, wzbijając tuman pyłu. Pożeracz Chmur zeskoczył z parapetu i podszedł do mnie.
„Daj spokój, przecież to tylko kości” – rzucił lekceważąco, spojrzawszy.
Podniósł resztki tkaniny, odsłaniając wyszczerzoną czaszkę i zapadniętą klatkę żeber. Trącił palcem kość, która rozsypała się na kawałki. Szarpnąłem go za ramię ze złością.
„Zostaw!”
Spojrzał na mnie z dołu wzrokiem obrażonej niewinności. Wzruszył ramieniem.
„To tylko kości” – powtórzył.
„To był kiedyś człowiek. Umarł tu, zupełnie samotny. Nikt nie ułożył mu stosu i nie złożył ofiar żałobnych, a ty jeszcze usiłujesz go roztłuc na drobno.”
To do niego dotarło. Wbrew pozorom nie był pozbawiony wyobraźni.
„Mało brakło, byśmy leżeli tutaj tak samo, jemu do towarzystwa. A właściwie, o co chodzi z tymi ofiarami? I ze stosami pogrzebowymi? Na co to komu potrzebne?”
„W ten sposób wyrażamy szacunek dla zmarłego. A wy nie?”
„My zjadamy po kawałku.”
„Kawałku czego?” – spytałem, bo przekaz był nieklarowny.
„Kawałku ciała, oczywiście.”
Matko Świata!! Osłupiałem. On myślał o tym zupełnie poważnie! Akurat ten temat jakoś nam zawsze umykał i nic nie wiedziałem o smoczych zwyczajach pogrzebowych. Czy gdybym umarł na Wyspie Szaleńca, skończyłbym jako obiad?
Pożeracz Chmur oburzył się śmiertelnie.
„Masz nas za zwierzęta?! Zjedlibyśmy cię z szacunkiem i miłością. To zupełnie co innego!”
Z dumnie uniesionym nosem powrócił na posterunek przy oknie.
Przyklęknąłem przy szczątkach. Już miałem przykryć je z powrotem, gdy zauważyłem pierścień. Zdjąłem go delikatnie, lecz i tak kości palców rozkruszyły się. Ozdobę wykonano z zielonego kamienia, a nieznany artysta nadał mu kształt węża trzymającego ogon w zębach. Wierzch głowy gada był płaski i służył jako pieczęć. Nie było na niej znaków pisma, lecz pojedynczy, płytko wyryty rysunek. Przycisnąłem pieczątkę do wewnętrznej strony ramienia, odciskając na skórze uproszczony wizerunek żółwia. Powoli opuściłem strzępy materii na poprzednie miejsce.
„Śpij dalej, Strażniku Słów” – pomyślałem. – „Jeśli stąd się wydostaniemy, wrócę na pewno i nie będziesz już musiał tu leżeć.”
Po namyśle stwierdziłem, że bezimienny mag nie umarł samotnie. A pozostanie tutaj było jego wyborem. Zapewne ostatnim życzeniem przed śmiercią. Ktoś przecież musiał ułożyć go na posłaniu (teraz już prawie nie-rozpoznawalnym) i przykryć mu twarz, a potem zamurować okna, zamieniając bibliotekę w grobowiec.
Pożeracz Chmur uparcie prowadził swoje poszukiwania. Od czasu do czasu przerywał, by ponarzekać.
„Jak mam zamiar złapać coś do żarcia, to zawsze znajdzie się ktoś do podziału. A jak potrzeba, to nikogo nie ma.”
Wreszcie jednak jego wysiłki zostały nagrodzone. Nad zieloną połacią puszczy pojawił się szybujący smok. Zatoczył jedno i drugie koło, zbliżając się chwilami tak bardzo, że widziałem wyraźnie jego czerwone ślepia. Potem odleciał. Przewieszony przez okno Pożeracz Chmur wycofał się w bezpieczniejsze miejsce.
„Jesteśmy bardzo daleko od starego miasta. To był Zbieracz Kolców. Żyje tu sam i właśnie spał, dlatego tak długo się nie zjawiał. Zawiadomi Słonego i moich rodziców. Sprowadzi pomoc. Pozostaje czekać.”
Nie chciałem czekać. Kto wie, jak długo potrwałoby ściąganie nas ze skalnej ściany. Na zewnątrz była żywność i woda. Przede wszystkim woda. Zwykłe pragnienie przeradzało się już w mękę. Pożeraczowi Chmur także chciało się pić. Wspólnie powróciliśmy do szperania za półkami. Wsuwaliśmy ręce między zakurzone tomy, starając się wymacać, co znajduje się za regałami. Palce wciąż natrafiały jedynie na chropowaty kamień, aż do momentu, gdy Pożeracz Chmur, który zaczął od przeciwległego końca, dokonał odkrycia.
„Drzwi!” – ucieszył się i, zanim zdążyłem go powstrzymać, pociągnął stary mebel z rozmachem, od którego ten zwalił się, rozsypując na posadzce bezcenne woluminy. Zamknąłem oczy, nie mogąc na to patrzeć.
Pożeracz Chmur nie przejął się zupełnie.