Выбрать главу

„Nic się nie stało, popatrz.”

Podniósł jedną z ksiąg, a na dowód uderzył w nią kilkakrotnie zwiniętą dłonią, unosząc tuman pyłu. Zastanowił się, po czym dokładniej przyjrzał się foliałowi. Ujął go między płasko ułożone dłonie, a jego twarz przybrała wyraz roztargnienia, jakby odpłynął myślami gdzieś daleko. „Zagęszczona, tak samo jak ściany tunelu” – przekazał po chwili z lekkim zdumieniem.

Jeszcze jedna zagadka została rozwiązana. Najwyraźniej Strażnik Słów najbardziej na świecie kochał swoją bibliotekę. Tak bardzo, że chciał pozostać tu na zawsze. I właściwie nic dziwnego, że zadbał, by jego ukochane książki nie rozsypały się w proch, a pozostały na wieczność.

Drzwi odkryte za półkami zamknięte były na prostą zasuwę. Stal pokryła się łatkami rudej rdzy, lecz całość nadal wyglądała nieźle. Pożeracz Chmur pociągnął za uchwyt, bez rezultatu. Szarpnął mocniej, a potem wparł ‘ się kolanem w futrynę. Zasuwa drwiła sobie z wysiłków młodego smoka, aż zniecierpliwiony przymierzył się do rozwalenia opornych wierzei. Przyjrzałem się bliżej zasuwie i wyciągnąłem trzpień blokujący mechanizm. Proste. „Skąd wiesz, że ta droga prowadzi na zewnątrz?” – spytał Pożeracz Chmur, po to tylko, by zetrzeć mi uśmiech z twarzy.

„Nie wiem, ale chyba warto sprawdzić. Nie jesteś ciekawy?”

Pytać Pożeracza Chmur, czy nie jest ciekawy, to tak, jak spytać kota, czy nie jada myszy. Za drzwiami znajdował się nowy korytarz, węższy niż poprzedni. Zakręcał, schodząc gdzieś w dół po łagodnej spirali. Zapuściliśmy się weń, wiodąc rozpostartymi rękami po przeciwległych ścianach. Nie natrafiliśmy po drodze na żadne nowe drzwi, ani boczny tunel. Wszystko zdawało się czysto wytrawione w litej skale. Podłoże nachylone było równomiernie, bez jakichkolwiek stopni. Nasza droga w dół nie trwała zbyt długo. Wkrótce mrok rozjaśnił się niby obietnica wolności.

„Woda! Jeść!!” – rzucił Pożeracz Chmur radośnie i pognał do przodu. W chwilę potem dogoniłem go i z impetem wpadłem mu na plecy, gdyż zatrzymał się jak wryty. Wyjrzałem zza jego ramienia. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia i podziwu. Nie mogłem jednak darować sobie lekkiego przycinka.

„Przecież to tylko kości” – przedrzeźniałem Pożeracza Chmur.

Przed nami leżała ażurowa konstrukcja wielkiego szkieletu. Smocza czaszka łypała pustym oczodołem, a ogromne zęby zdawały się grozić nieproszonym gościom, którzy mieli odwagę pogwałcić spokój wieczystego legowiska.

***

Światło padało od szerokiego, niskiego wejścia. Stos kości leżał w sporej grocie. Patrzyliśmy jak urzeczeni na długie kości skrzydeł, które oparły się końcami o ziemię, tworząc niesamowitą strukturę wraz z łukami żeber i łańcuchem kręgów.

W pewnej chwili wydało nam się, że szkielet smoka poruszył się i pierwotny lęk z łatwością znalazł do mnie drogę. Lecz wzrok oszukiwał. To nie kości, lecz gibkie cielsko rozwinęło się wśród szczątków. Z bezkształtnego kłębu, na który nie zwróciliśmy w pierwszej chwili uwagi, wyrósł złowrogi kształt – człowiecza sylwetka, lecz o głowie zniekształconej, jakby przykrytej kapturem płaszcza. Kołysała się lekko na masywnym ogonie, prężąc do skoku jak napięta stalowa sprężyna. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pożeracz Chmur odruchowo pochylił się do przodu. Zdążyłem sięgnąć do rękojeści noża, który miałem dla wygody zatknięty za pas z tyłu.

W tej chwili stwór zaatakował.

Odepchnięty przez Pożeracza Chmur, uniknąłem zderzenia z łamią. Mój przyjaciel przyjął na siebie cały impet tego ataku, tym samym zapewne ratując mi życie. Dwa ciała splotły się w jeden kłąb, przetaczający się po ziemi. Dostrzegłem, jak Pożeracz Chmur wbija łokieć w gardło bestii, usiłując utrzymać z dala od siebie jadowite zęby. Miałem nóż, ale bałem się zranić towarzysza. Ogon potwora smagnął mnie po nogach jak bicz. Z rozmachem opuściłem ostrze na miotający się wężowy kształt. Cielsko lamii poderwało się konwulsyjnie. Rąbałem bezładnie raz za razem, ogarnięty trudną do opisania grozą i wstrętem. Otrzymywałem uderzenia o sile, która mogłaby połamać kości. Teraz wydaje się to idiotyczne, lecz walczyłem z tym ogonem, jakby był osobnym, straszliwym stworzeniem. Ślepym, okrutnym i bezwzględnym. Aż jeden z ciosów ciężką klingą trafił między kręgi, przecinając rdzeń nerwowy. Częściowo sparaliżowana bestia nadal była śmiertelnie niebezpieczna, lecz to dawało choć cień nadziei Pożeraczowi Chmur, który zmagał się z przednią częścią potwora. W mdłym świetle, padającym od wejścia, widziałem tylko plątaninę kończyn, napiętych mięśni i dwie pary oczu, jarzące się wściekle. Zaryzykowałem. Uderzyłem oburącz tam, gdzie zabłysły na chwilę dwie seledynowe plamki. Coś podcięło mi nogi, upadłem na wznak, czując pod sobą czyjeś ciało. Ból rozdzieranej skóry na brzuchu, jakby szpony gadziego stwora dobierały się do mych trzewi. Uchyliłem się rozpaczliwym ruchem. W mgnieniu oka zorientowałem się, że leżę na szorstkim, łuskowatym kształcie i niewiele myśląc, wbiłem w niego ostrze, najgłębiej jak potrafiłem.

I to był koniec walki. Jeszcze nie wierzyłem. Jeszcze mięśnie same napinały się, oczekując nowych wysiłków. Mieszkaniec jaskini nie żył, ale uzmysłowił mi to dopiero zabarwiony cierpieniem, niewyraźny przekaz od Pożeracza Chmur:

„Zdejmij ze mnie… to ścierwo…”

Z trudem spełniłem tę prośbę. Ten samiec lamii był naprawdę wyjątkowym okazem. Pożeracz Chmur przetoczył się powoli na brzuch i usiłował wstać. Pomogłem mu usiąść. Sięgnął do lewego ramienia, rozmazując krew, która w tym oświetleniu zdawała się czarna.

„Ukąsił mnie…”

Kontakt urwał się, jak ucięty nożem. Głowa Pożeracza Chmur opadła do tyłu. Zalało mnie lodowate przerażenie, wymiatające z głowy wszelkie myśli prócz tej jednej, że oto trzymam w ramionach martwe ciało. A potem zrodził się bunt i zaprzeczenie. Nie, nieprawda, to niemożliwe. Nie Pożeracz Chmur! Na pewno nie ten radosny, uparty, niezniszczalny dzieciak! Takie rzeczy się nie zdarzają. Po prostu nie mogą się zdarzać, bo to niesprawiedliwe. Zwyczajnie niesprawiedliwe! Gdzieś na dnie kołatała się we mnie jeszcze iskierka absurdalnej nadziei, że Pożeracz Chmur za chwilę otworzy oczy i wyśmieje mój strach: „Nic mi nie jest. Dałeś się nabrać! Kto by tam bał się takiej lamii. To tylko większa jaszczurka!” Lecz nic takiego się nie wydarzyło.

Wywlokłem bezwładne ciało młodego smoka na zewnątrz. Pod tarczę słońca. Nie potrafiłem uwierzyć w jego śmierć. I rzeczywiście. Przekonałem się, że Pożeracz Chmur nie opuścił jeszcze tego biednego, poranionego ciała. Jeszcze oddychał, ale coraz słabiej. Jego dusza zbliżała się ku Bramie Istnień.

Nie mogłem pozwolić, by ją przekroczył. Nie teraz. Nie w tym wieku, który dla smoka był zaledwie początkiem życia. A co ze mną? Jak ja mógłbym żyć bez Pożeracza Chmur?

Ślady po zębach lamii były dwoma okrągłymi otworami, wysoko na barku, prawie u nasady szyi. Okolica już napuchła. Paskudne miejsce, gdzie nie da się zastosować żadnego ucisku. Nóż do wycinania dżungli też niezbyt nadaje się na narzędzie chirurga, lecz nie miałem nic innego. Naciąłem głęboko rany, pozwalając spływać krwi swobodnie. Wyssałem nacięcia, tak, jak uczono mnie w domu. Łamią to nie wąż piaskowy, ale zasady ratunku zawsze są te same.

Człowiek już by nie żył, lecz Pożeracz Chmur na szczęście nie jest człowiekiem. Smoki twardo trzymają się życia. Ratowałem go, jak mogłem. Dawałem mu własny oddech, rozcierałem zimną skórę, podtrzymując krążenie krwi.

Ciągnąłem go za jedną rękę do świata żywych, a Pani Strzał za drugą, ku sobie. Trwałem w zapiekłym uporze, nie licząc czasu i nie dbając o to, że może narażam się tej groźnej bogini. Pożeracz Chmur, choć nieprzytomny, również walczył z własnym, opornym ciałem, nakazując mu następny oddech, następne uderzenie serca. Po raz pierwszy i ostatni w życiu zobaczyłem, jak Pożeracz Chmur się poci. Grube krople wystąpiły na jego skórze, łącząc się w strumyczki, ściekając, jakby ktoś oblał go wodą. Potem doszły przerażająco gwałtowne skurcze. Wyglądało to tak, jakby miał się wywrócić na lewą stronę. Trzymałem mu głowę, gdy wymiotował, wyrzucając z prawie pustego żołądka jego mizerną zawartość – mętny, wodnisty płyn. Mój niepokój wzrósł, gdy torsje przedłużały się nadmiernie. Ileż w końcu można z siebie wyrzucić? Pożeracz Chmur wydawał się nie mieć dna. Wreszcie zrozumiałem, że bronił się w ten sposób przed trucizną, zdradliwie biorącą w posiadanie jego organizm. Wypacał ją, wypłukiwał z siebie, ale jednocześnie w zastraszającym tempie tracił wodę. Z lękiem myślałem, jak długo jeszcze wytrzyma, goniąc resztkami sił.