Nie jestem w stanie określić, ile to trwało. Dla mnie – całe stulecia, wypełnione męką Pożeracza Chmur i moim lękiem o niego. Potrzebowaliśmy pomocy, lecz jak miałem ją sprowadzić, nie pozostawiając Pożeracza Chmur samego?
„Matko Świata, ratuj go” – modliłem się bezładnie. – ”O, Pani Strzał, oszczędź go. Złożę dla ciebie ofiarę z krwi… Władco Przestworzy, który przewodzisz skrzydlatym…”
Któreś z nich musiało się zlitować i zesłało ratunek. Nagle splątane zarośla przy jaskini zatrzęsły się, roztrącone gwałtownie i przedarła się przez nie… Jagoda. (Potem miałem się dowiedzieć, że spotkał ją Zbieracz Kolców.) Była spocona, zziajana, policzek przecinały jej czerwone krechy świeżych zadrapań. Ubranie miała w nieładzie, podarte na ramieniu. Wyglądała, jakby biegła bardzo długo, nie dbając o to, przez jak trudny teren się przedziera. Padła na kolana przy wijącym się w drgawkach Pożeraczu Chmur i zerwała z ramienia bukłak, gruby od wypełniającej go wody. Co za ulga. Niczego nie musiałem tłumaczyć Obserwatorce. Zanim jeszcze tu dotarła, „sięgnęła” ku nam swym talentem i zorientowała się, czego najbardziej potrzebujemy. Błogosławieństwo bogów, nic innego.
Pożeracz Chmur był już bardzo odwodniony, aż skóra napięła się na nim tak ciasno, że można by na nim uczyć się anatomii. Poiliśmy go na zmianę z Jagodą. Powolutku, używając złożonych dłoni jak miseczek. Przełykał, zwracał, znów przełykał i tak to trwało… i trwało. W końcu jego wymęczony żołądek zaczął przyjmować wodę. I dopiero wtedy Jagoda zdołała nakłonić mnie, bym także się napił.
Najgorsze minęło. Pożeracz Chmur przeżył i to było najważniejsze, ale zapłacił ogromną cenę. Jagoda myła go jak dziecko, ścierając krew i brud z pokaleczonej skóry, a on nawet się nie poruszył. On, który uważał mycie za wyszukaną torturę! Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Pomogłem Jagodzie odwrócić Pożeracza Chmur, tak, by mogła zająć się jego grzbietem, który chyba najbardziej ucierpiał od szponów lamii. Mimochodem zastanowiłem się, czy tyle męskiej nagości nie krępuje młodziutkiej dziewczyny. Jagoda rzuciła mi tylko pogardliwe spojrzenie, nie przerywając oczyszczania długich, poszarpanych szram.
Chyba ten nowy ból sprawił, że Pożeracz Chmur ocknął się na chwilę. „Kamyk…”
Pochyliłem się nad nim. Powieki mu drgały, jak w niespokojnym śnie.
„Zapalisz dla mnie stos?”
Wielka kula stanęła mi w gardle.
„Nie. W żadnym razie. Wyzdrowiejesz.”
Odpływał z powrotem w nieświadomość, lecz jeszcze rozpaczliwie czepiał się jawy.
„Stos pogrzebowy… Ja wiem… Pieczony będę smaczniejszy…”
I zasnął, z głową na mych kolanach. Jagoda, nieświadoma naszej wymiany myśli, patrzyła oczami okrągłymi ze zdumienia, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego płaczę i śmieję się jednocześnie, jakbym postradał rozum.
Drugi Krąg
Osłabiony jadem lamii organizm Pożeracza Chmur nie,był w stanie zregenerować się tak szybko, jak zwykle. Oznaczało to długotrwałą chorobę, powolne gojenie obrażeń, zupełnie jakby Pożeracz Chmur był zwyczajnym Chłopcem. Przyglądałem się, jak Słony nakłada maść leczniczą na jego rany. Podawałem bandaże i nożyczki. Ze zgrozą obserwowałem, jak mag po barbarzyńsku zalewa spirytusem skaleczenia we włosach młodego smoka. Pożeracz Chmur jednak ani drgnął. Spał głębokim snem wyczerpania. Tego domagało się jego ciało i wiedzieliśmy, że najmądrzej zrobimy, jeśli nie będziemy mu przeszkadzać.
„Mam dziwne wrażenie, że czas się zapętlił. Przecież ja już to kiedyś robiłem” – przekazał mi Mówca, oglądając śpiącego pacjenta i marszcząc czoło w zamyśleniu. Żartował oczywiście. Wiedziałem, o co mu chodzi. Nie tak dawno odciągał od progu Bramy Istnień bardzo podobnego chłopaka.
Pożeracz Chmur spał przez dwa dni bez przerwy. Łagodna i Pazur przynosili codziennie mięso, mając nadzieję, że ich syn nareszcie ocknie się i zje cokolwiek. Ale ich łupy trafiały do garnka Księżycowego Kwiatu. Poiliśmy rannego krwią rozbełtaną z wodą oraz roztworem miodu, tak słodkim, że wykręcał twarz. Przełykał odruchowo, nie otwierając oczu i nie budząc się ani na chwilę. Nie mieliśmy ze Słonym żadnego doświadczenia w leczeniu smoków, lecz Mówca całkiem rozsądnie zaproponował:
„Dostarczmy mu tylko paliwa, a on sam zadba o resztę.”
Zgadzałem się z tym w pełni.
I stało się tak, jak przewidywaliśmy. Zatroskana Jagoda akurat wlewała Pożeraczowi Chmur do ust kolejną łyżkę tej mikstury kombinowanej z krwi i miodu, gdy nagle szeroko otworzył oczy. Zakrztusił się, rozpryskując wszędzie ciemnoróżowe krople. Natychmiast zaczął narzekać, co też za świństwem się go karmi i zażądał mięsa. Krwistego i w dużych ilościach, a do tego natychmiast.
Przez następne dwa dni pozwalaliśmy się tyranizować temu potworowi w ludzkiej skórze. Rodzice znosili mu różne smocze przysmaki, gotowi rozpieszczać swe cudem ocalone dziecko do ostatecznych granic. Pożeracz Chmur grał rolę obłożnie chorego, pozwalał się łaskawie obsługiwać i spełniać różne zachcianki. Był wyraźnie zachwycony tym, że poświęca mu się tyle uwagi. W końcu miałem tego powyżej uszu. Gdy wysłał mnie nad morze po małże, „koniecznie świeże, nie za duże i nie za małe”, przydźwi-gałem wiadro wody i wylałem mu na głowę. W jednej chwili z ledwo żywego biedactwa stał się tryskającym energią mścicielem. Rzucił we mnie wiadrem, wytarzał w piachu i usiłował odgryźć ucho. Nie miałem sił, by z nim walczyć. Ze śmiechu. Pożeracz Chmur zorientował się, że dał się okpić. Wpierw był nadąsany i niezadowolony, że tak szybko skończyły się czasy lenistwa, potem doszedł do wniosku, że są lepsze zajęcia niż wylegiwanie się całymi godzinami na stercie miękkich koców. Tym bardziej, iż siedziba starożytnego Strażnika Słów wciąż jeszcze czekała na dokładniejsze zbadanie, a od Deszczowego Przybysza dostaliśmy miłą wiadomość: ich bezcenne jajko poruszało się coraz energiczniej i smok z wyprzedzeniem zapraszał sąsiadów, by dzielili z nim radość narodzin syna.
Dzień, w którym przyszło na świat dziecko Skrzydlatej, był chłodniejszy od poprzednich. Kończyło się tropikalne lato i w każdej chwili oczekiwaliśmy pierwszej ulewy. To uświadomiło mi, jak długo już pozostaję poza domem. Biedny ojciec pewnie odprawił rytuał żałobny, sądząc, że zostałem zjedzony.
Wiatr targał pierzaste korony drzew, dmuchał we włosy i smocze futra. Siedzieliśmy kręgiem na brzegu gniazda – Słony, Jagoda, ja, przyszli rodzice i dwójka ich najbliższych sąsiadów terytorialnych. Czekaliśmy. Skrzydlata co chwilę nachylała głowę, by oblizać jajo. Deszczowy Przybysz wysuwał pazury, szarpiąc nerwowo wyściółkę. Uszy położył płasko po sobie. Dwa pozostałe smoki wyginały długie szyje, to chyląc je w stronę Skrzydlatej, to znowu zbliżając do siebie nawzajem. Skorupa jaja falowała wyraźnie. Smoczątko walczyło z mocną powłoką, w której uwięzione było przez długi czas.