Выбрать главу

Jagoda wyszeptała coś do ucha ojca. Oboje byli zaniepokojeni. Puknąłem Słonego w łokieć, zwracając na siebie uwagę.

„To za długo trwa” – wyjaśnił. – „Szczenię jest zmęczone. Zaczyna się dusić.”

„Dlaczego nie wyciągną go z jaja? Wystarczy rozerwać skorupę.”

Słony pokręcił głową.

„To nie takie proste. Skrzydlata z pewnością by to zrobiła, ale te dwa pilnują. Nie wolno pomagać szczeniakowi. Przeżywają najsilniejsze i najbardziej wartościowe.”

„Co będzie, jeśli mu się nie uda? To przecież ich pierwsze. Tak się cieszyli. Przecież nawet cielętom pomaga się przyjść na świat, a to coś ważniejszego, to przecież smok!”

Słony przygarbił się. Wyraźnie nie zachwycała go surowość smoczego obyczaju. Ale nie mogliśmy się wtrącać. Byliśmy jedynie obserwatorami, zaproszonymi z grzeczności i szacunku, jaki smocza rasa żywi dla przedstawicieli Kręgu Magów. Popatrzyłem na Jagodę. Wpatrywała się bez mrugnięcia w smocze jajo, jakby nic innego nie istniało. „Sięgała” ku niemu, tego byłem pewien.

Skrzydlata lizała chropowatą skorupę bez przerwy, jakby chciała zmiękczyć ją własną śliną. Może to, a może myśli pełne otuchy i zachęty, które kierowała do swego dziecka, sprawiły, że malec wytężył jeszcze raz siły. Jajo wybrzuszyło się z jednej strony i pojawiła się na nim rysa. Najpierw cienka jak nić, prawie niezauważalna, potem szersza. Zmieniła się w szczelinę, której brzegi łączyły jeszcze cienkie włókna. Z zapartym tchem patrzyłem, jak wysuwa się z niej jedna chuda i mokra łapka z rozpaczliwie rozłożonymi pazurkami, a potem malutki pyszczek. Małe nozdrza falowały gwałtownie, łapiąc pierwszy w życiu oddech.

Złapałem powietrze jednocześnie z nim, czując, że tak samo jak smoczątko, bliski byłem uduszenia.

Potrząsnąłem ramieniem Mówcy, pospiesznie składając znaki w powietrzu:

„Spytaj ich, czy możemy już pomóc szczeniakowi. Najważniejsze zrobił sam!”

To musiało być czymś nowym dla pary urodzinowych strażników. Zwyczaj nie przewidywał udziału ludzi. Spierali się niezdecydowanie ze sobą, gdy tymczasem zacząłem rozrywać powłokę jaja, grubą i mocną jak karton. Jagoda pospieszyła mi z pomocą, tnąc pasma włókien malutkim nożem do obcinania paznokci, który wyciągnęła z kieszeni. W parę chwil wydobyliśmy na świat wymęczony wilgotny kłębuszek z ciężkim łebkiem, niepewnie trzymającym się na chudej szyjce i ogonkiem cienkim jak u szczura. Złożyliśmy go na łapach matki, gdzie dochodził do siebie, zaś Skrzydlata oblizywała go troskliwie. Szczeniak mrugał oczkami jak dwa czerwone szkiełka, sechł, nabierając puszystości i barwy starego srebra. Na nosie miał czarną łatkę – podarek od ojca, zupełnie jakby ktoś chlapnął na niego atramentem.

Ciężka ręka Słonego spadła mi na ramię. Łagodnie, lecz stanowczo odciągnął mnie i Jagodę od szczeniaka, a potem wyprowadził z legowiska, cały czas trzymając nam ręce na ramionach, jakby bał się, że uciekniemy. Sąsiedzi Deszczowego Przybysza odprowadzali nas wzrokiem; uszy opadły im w pozycji zakłopotania.

„Zwariuję przez was” – Słony przekazywał i mówił jednocześnie. – „Jagoda, ciągle myślałaś o tym, że masz nóż w kieszeni i jak go użyć! A ty, Kamyk, jesteś jeszcze gorszy, bo ona tylko myślała, a ty zrobiłeś. To się mogło skończyć jatką. Oberwiecie oboje, przysięgam na głowę mego ojca…”

Zaśmialiśmy się tylko. Przysunąłem się bliżej i objąłem ramieniem plecy Słonego, a Jagoda zrobiła to samo. Karcący gest zamienił się w przyjazny uścisk.

„Chyba nie ukarzesz nas w tak szczęśliwym dniu?”

„Wiesz, co powiedziała ta bezczelna dziewczyna? Że mam zbić samego siebie, bo myślałem dokładnie o tym samym, co wy oboje! O tym, żeby się wtrącić!”

Zatrząsłem się od śmiechu, a Słony oburzał się dalej.

„Spłodziłem potwora! Zamknę cię w lochu o chlebie i wodzie, wyrodna dziewucho! Pyskujesz ojcu, co cię na ten piękny świat sprowadził, niewdzięczne stworzenie.”

Cud, że nie popękaliśmy. Był to śmiech ulgi, oczyszczający dusze i umysły z nieznośnego napięcia. Cieszyliśmy się szczęściem Skrzydlatej i Deszczowego Przybysza oraz wyśmiewaliśmy głupie miny strażników, którym nie starczyło refleksu, by dostosować się do nowej sytuacji. Stworzyliśmy precedens. Dałbym sobie rękę uciąć, że odtąd Słony będzie wzywany do trudnych „porodów”, nie tylko na Jaszczurze, ale i na sąsiednich wyspach. Surowe prawa surowymi prawami, ale rodzice kochają swoje dzieci, a czego nie wolno smokowi, wolno człowiekowi.

***

Niebawem wybraliśmy się znowu do jaskini Strażnika Słów. Pozbyliśmy się z przedsionka cuchnącego ścierwa lamii. Ukradkiem obejrzałem padlinę, lecz na kapturze bestii nie było śladu cięcia, nie był więc to mój pierwszy przeciwnik, ten, w którego rzuciłem nożem, broniąc Jagody. Z uszanowaniem złożyliśmy w dużym glinianym dzbanie szczątki maga. Było ich tak niewiele, że wypełniły naczynie zaledwie w połowie.

Tam też, przed wejściem do groty, spełniłem przysięgę daną Pani Strzał, gdy obiecywałem jej ofiarę w zamian za życie Pożeracza Chmur. O strzały wystarałem się już przedtem i przyniosłem je w tulei na zwoje. Od Słonego pożyczyłem lancet. Dał go chętnie, nieświadomy, do czego ma posłużyć.

Nie miałem możliwości odprawienia pełnego rytuału. Po prostu spaliłem strzały wraz z kawałkami płótna splamionymi krwią i zaimprowizowałem dziękczynną modlitwę.

Oczywiście Słony rozzłościł się, gdy zobaczył bandaże na moich rękach.

„Od kiedy to jesteś taki religijny??! Upadłeś na głowę? Jaka Pani Strzał? Z powodu legendy pokroiłeś się w paski??!”

Uznałem, że jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia są poniżej mojej godności. Słony należy do ludzi niewierzących, tak bardzo, że gotów jest wejść w zabłoconych butach do świątyni Matki Świata, tylko po to, by zrobić jej na złość. Co prawda, ja też nie jestem z tych, co kłaniają się przed każdym świątynnym progiem, ale czułem, że nie miałbym czystego sumienia, gdybym nie spełnił danego słowa. Nawet jeśli bogini, którą widziałem na Wyspie Pazura, była jedynie wytworem gorączki.

Pora deszczowa nadeszła i cała rodzina maga przeniosła się do eleganckiej siedziby w starym mieście. My ze Słonym jednak przeważającą część czasu spędzaliśmy w bibliotece Strażnika Słów, usiłując choć z grubsza skatalogować zbiór, zorientować się w jego wartości i zawartości. Szło opornie. Stronice zapełnione równiutkim, schludnym pismem niechętnie odkrywały swe tajemnice. Znaki przez wieki zmieniły się tak bardzo, że najpierw musieliśmy na nowo nauczyć się je odczytywać, zupełnie jakbyśmy po raz wtóry trafili do szkoły i to bez nauczyciela. Praca ta, choć straszliwie żmudna, wymagająca cierpliwości nadludzkiej, wciągała nas coraz bardziej. W ciągu kilku dni stara pracownia odżyła, przypominając sobie czasy dawnej świetności. Zajęci księgozbiorem, pracowaliśmy tam, jedliśmy, a wreszcie zaczęliśmy nocować. Na kamiennej podłodze stanęły zbudowane naprędce prycze, w kątach, z dala od cennych papierów ustawiliśmy misy z tlącymi się grubymi kawałkami drewna. Otaczała nas lita skała, od której bił porządny chłód, zwłaszcza że słońce rzadko przedzierało się przez deszczowe chmury, by zajrzeć do nas.

Z początku pomagała nam Jagoda, która z grubsza orientowała się w zawartości poszczególnych tomów na podstawie rycin. W ten sposób pod półkami pojawiły się osobne stosy równo ułożonych ksiąg z kartkami na wierzchu, na których widniały napisy: „Anatomia i zabiegi chirurgiczne”, „Botanika wysp”, „Mapy”, „Broń i zbroje”, „Ryby morskie”, „Robale i inne obrzydlistwa”, „Krzyżowanie różnych gatunków”, „Wiersze?”, „Inne”. Stos „Innych” był trzy razy większy od pozostałych i naprawdę nie wiadomo było, co na nim ułożyliśmy.