W tamtym momencie niewiele o nim wiedziałem. Tylko tyle, ile opowiedział mi mój włochaty przewodnik. Obserwator. Nazywano go Gladiatorem, ale nikt właściwie nie wiedział, jak ma naprawdę na imię. Wszyscy uczniowie zwracali się do niego: „Panie” i nikt nie miałby odwagi nazwać go inaczej. Miał przykry zwyczaj zaglądania do cudzych myśli, był uczulony na spóźnialskich, nie cierpiał hałasu i czepiał się o wszystko. W ciągu niewiarygodnie krótkiego czasu awansował na wroga numer jeden uciemiężonej młodzieży.
Nie zwykłem uprzedzać się od pierwszego spojrzenia, lecz wtedy zrobiłem wyjątek. Gladiator był brzydkim człowiekiem. Łysiejącym, o nabrzmiałej niezdrowo twarzy z obwisłymi policzkami. Głębokie bruzdy ciągnęły się w dół od kątów jego ust nadając jego rysom wyraz wieczystego niezadowolenia. Ale nie na tym polegała jego szpetota. Taki wygląd może się zdarzyć każdemu. Coś niedobrego kryło się w jego oczach. Nieprzychylność, podejrzliwość, złość… Nietrudno było pojąć, że nie lubi tu nikogo i sam nie jest lubiany.
Ukłoniłem się zdawkowo i przedstawiłem, sięgając po iluzję dźwięku. Gladiator skinął tylko głową, zaciskając wargi w wąską kreskę, i wskazał mi miejsce, gdzie miałem usiąść.
W komnacie stały, w równych rzędach, pulpity do czytania i twarde krzesła. Trafiło mi się miejsce w drugim rzędzie, prawie pośrodku pomieszczenia. Przede mną siedział jakiś nieduży chłopaczek. Zerkał na mnie przez ramię, mrugając gęsto. Wyglądał na kogoś, kto co chwila przeprasza, że żyje. Po prawej miałem Nocnego Śpiewaka, natomiast po lewej znalazł się ktoś, kto natychmiast przyciągnął całą moją uwagę. Zmierzyłem go wzrokiem od góry do dołu, zadziwiony niespotykanym widokiem. Długie włosy mego sąsiada spływały aż do połowy pleców, skręcone starannie w doskonale symetryczne loki, sztywne jak wyrzeźbione. Chłopak ubrany był w kaftan z miodowego aksamitu, pełen zakładek, z dowiązywanymi rękawami, które przecięto w paru miejscach, tak by pokazać kremowy jedwab spodniej koszuli. Szerokie, luźne spodnie sięgały mu zaledwie kolan, jakby był małym chłopczykiem. Całości dopełniały bielutkie rajtuzy i wykwintne trzewiki z zielonej, lakierowanej skóry, w miejsce zwyczajnych, mocnych butów, które włożyłby każdy normalny człowiek na obecną niepogodę. Wyglądał jak dziewczyna! Patrzyłem na niego pełen zdumienia i obrzydzenia, zastanawiając się jednocześnie, czy to może jakaś wymyślna kara i co by mogło zmusić mnie do włożenia czegoś takiego. Chyba tylko groźba utraty życia.
Przypomniałem sobie, że Nocny Śpiewak określił kogoś mianem „cholernego, książęcego syneczka”. Nie mogło chodzić o nikogo innego. Zapamiętałem też imię: Zwycięski Promień Świtu. Pasowało idealnie do tego cudacznego ptaszka. Jego rodzice mieli dość osobliwy gust. Chłopiec odwrócił się nagle i rzucił mi spojrzenie pełne zimnej niechęci. I wtedy dopiero go rozpoznałem. Wyrósł i zmienił się od czasu, gdy widzieliśmy się ostatnio, lecz nie było wątpliwości – miałem przed sobą Iskrę, znajomego żonglera z różanego ogrodu.
Tymczasem na moim pulpicie wylądowała gruba książka z kartką na wierzchu, gdzie niedbałymi znakami Gladiator nabazgrał zwięzłe polecenie: „Przeczytać od strony trzeciej do szesnastej, sporządzić streszczenie, opanować pamięciowo.”
Spojrzałem na tytuł dzieła i osłupiałem. Polityka społeczno-gospodarcza Cesarstwa w regionach północno-zachodnich. Przeczytałem to jeszcze raz. Może źle widzę, może nieodpowiednio rozpoznałem jakiś znak, może to wina klucza do interpretacji… Niestety. Musiałem się z tym pogodzić. Nadeszły ciężkie czasy.
Ktoś zarzucił mi do głowy wędkę mentalnego kontaktu.
„Widzę, że nie podoba ci się ten temat.”
„Nocny Śpiewak?…”
„Nie. Popatrz do tyłu, za tego aksamitnego eleganta.”
Obejrzałem się. Powitał mnie uśmiech. Chłopiec miał miłą okrągłą twarz, kilka pryszczy i widać było, że kocha jeść.
„Jestem Mówca. Koniec.”
„To wszystko?” – zdziwiłem się.
Pokazał zęby, znów się śmiejąc.
„Mam na imię Koniec. Najmłodszy z siedmiorga i mama miała już stanowczo dość. Ten obok to Winograd. Jest Bestiarem.”
Spojrzałem z zainteresowaniem. Bestiarowie zwani byli także Mówcami Zwierząt. Ciekawe, czy taki umiałby porozumieć się z łamią. Winograd z wyglądu był całkowitym przeciwieństwem Końca. Długi i szczupły jak drąg, włosy miał przystrzyżone w taki sposób, że sterczały sztywno, jak kolce poirytowanego jeża. Jego wąska, lisia twarz w pierwszej chwili robiła niesympatyczne wrażenie, ale w bystrych oczach lśniły iskierki humoru. Z wycięcia jego kurtki na moment wyjrzał klinowaty łebek szczura. Młody Bestiar pogłaskał go palcem po uchu i zwierzak schował się z powrotem.
Niewiele zrobiłem podczas tamtej lekcji. Korzystając z nieuwagi Gladiatora, wolałem pod przewodnictwem Końca i Nocnego Śpiewaka zapoznawać się z nowymi towarzyszami. Nieśmiały dzieciak przede mną nosił imię Jodłowy, ale wszyscy nazywali go Myszką, bo taki był mały i bojaźliwy. Należał do kasty Wędrowców, chyba po to, by łatwiej mu było uciekać – twierdził żartobliwie Nocny Śpiewak. Przy okazji dowiedziałem się od Mówcy, że mój towarzysz ma opinię łazika, kombinatora, hulaki i niepoprawnego kobieciarza. Niezły rejestr, jak na niespełna osiemnastolatka.
Nazywano nas „połówkami” z powodu połowy emblematu, jaką wszyscy otrzymaliśmy. Byliśmy zbieraniną ze wszystkich stron Lengorchii i z najrozmaitszych domów. Synowie rzemieślników, rybaków i kupców, mieszczanie i ci, których członkowie Kręgu wyłowili spośród chłopów. Byli tu także wychowankowie – sieroty, jak ja, lub po prostu potomkowie magów, z nieprawego łoża. Większość nosiła zwyczajne, pospolite imiona. Prócz Zwycięskiego Promienia Świtu, który był prawdziwym „urodzonym”, mieliśmy tylko jednego Łowcę Jednorożców, jednego Gryfa i dwóch Diamentów. Nikt nie widział niczego nadzwyczajnego w tym, że trafiło tu po kilku młodych magów z jednej kasty. Aż trzech Obserwatorów, czterech Mówców i dwóch Bestiarów, dwóch Stworzycieli i parę Iskier. Kilku Strażników Słów i Wędrowców. Przewodnicy Snów też nie występowali pojedynczo… ale Tkacz Iluzji był tylko jeden. Czyli ja.
Zamek Magów jest niesamowitym miejscem, a może nawet Miejscem. Pięć wieżyc otoczonych kolistym murem – jedna pośrodku, a cztery pozostałe ustawione dookoła – stanowią rdzeń całej zabudowy. Są kolosalne. Górują nad wszystkimi innymi budynkami (a większość z nich nie jest wcale mała) jak kilka olbrzymów pośród gromady karłów lub dzieci. Gdy spojrzeć na dół z wysokiego okna wieży, okazuje się, że architekt (architekci?) zaprojektował całość w formie jak gdyby kwiatu czy też czteroramiennej gwiazdy. Dachy niższych budowli układają się według określonego wzoru, lecz widać to naprawdę tylko z góry. Na dole ma się wrażenie przyjemnego nieładu. Falista dachówka i łupkowe gonty lśnią od deszczu czerwono i srebrno. Wykończenia rynien w kształcie pysków strasznych jaszczurów oraz łbów delfinich plują deszczówką. Kotary ciemnozielonej i rdzawej winorośli pokrywają ściany, a ich pędy ciekawie zaglądają do okien z witrażowych szybek. Lekkie, misterne balustradki ograniczają wielopoziomowe galerie, które latem dają schronienie przed upałem, a chłodną porą – przed ulewami. Gdzie tylko się dało, urządzono ogrody albo klomby z kwiatami. Róże dawno już przekwitły, lecz wciąż jeszcze trwały na posterunkach jaskrawożółte, rozczochrane chmurniki, drobne, fioletowo-czerwone „pantofelki księżniczek”, ostatnie „kocie pyszczki”, a na krzewach o przerzedzonych od chłodu liściach pyszniły się garście karminowych jagód. Magazyny, stajnie, warsztaty, pomieszczenia dla służby oraz strażnice wzniesiono bliżej murów. Serce Zamku pozostało uroczym ogrodem. Poza obręb murów prowadziły dwie bramy: jedna ku przystani, druga ku mostom łączącym wyspę z lądem, na którym z czasem rozrosło się miasto kwitnące w cieniu Kręgu. Jednak jeśli ktoś nie odczuwałby takiej potrzeby, mógłby nigdy nie postawić stopy poza wyspą. Zamek Magów sam w sobie był miastem-państwem w miniaturze, a także twierdzą, która mogłaby w razie potrzeby bronić się przez całe dziesięciolecia (choć do tej pory nikt nawet nie próbował jej oblegać).