Dotarł do różanej galerii, siedziby „połówek”. Zwolnił kroku, by uciszyć postukiwanie obcasów, odbijające się lekkim echem od ścian. Na palcach przemykał się przed szeregiem drzwi. Większość chłopaków pewnie już spała kamiennym snem, podobnie jak współlokator młodego Stworzyciela. Kamyk był niekłopotliwy, sympatyczny na swój sposób i niewiele rzeczy było w stanie go rozdrażnić. Jego tolerancja dla wybryków towarzysza osiągnęła poziom spokoju krowy przeżuwającej trawę na pastwisku. Tak w każdym razie uważał Nocny Śpiewak. Czasami czuł się nieco rozczarowany. Spodziewał się, że smoczy jeździec, podróżnik, który walczył z piratami i rozmaitymi potworami, będzie towarzyszył mu w jego wyprawach, zbytkach i drobnych matactwach. Niestety, Kamyk okazał się straszliwie porządny. Kładł się wcześnie, wstawał jeszcze wcześniej. Systematycznie odrabiał ćwiczenia, alkoholu nie brał do ust, dziewczyny dla niego nie istniały. Ogólnie, był idiotycznie dobrze wychowany.
Nocnego Śpiewaka dzieliła już niewielka odległość od własnych drzwi, gdy raptem ostatnie w szeregu otworzyły się nagle, z rozmachem uderzając o ścianę. Na galerię chlusnęła struga światła i z wnętrza komnaty wypadła smukła postać z rozwianym włosem, potykając się na progu. Nocny Śpiewak zamarł. Długowłosy chłopiec zrobił ruch, jakby zrywał się do biegu. W tej chwili od kolumny oderwała się ciemna sylwetka, stając za nim. Jej ręce wykonały błyskawiczny ruch nad głową chłopca. Krzyk zamarł w powietrzu, zduszony do cichego charkotu. Młody mag miotał się, ledwo dotykając ziemi stopami, jak ryba pochwycona na wędkę. Sięgnął ku tyłowi, wczepiając palce we włosy napastnika. Rozległ się przytłumiony wrzask bólu. Nocny Śpiewak otrząsnął się z zaskoczenia, wyszarpnął nóż zza cholewki buta. W dwóch skokach znalazł się tuż przy walczących. Z krótkiego rozmachu wbił ostrze w bok wyższego mężczyzny. Czuł, jak klinga zatrzymuje się na żebrze. Skrytobójca puścił ofiarę, usiłując kopnąć Stworzyciela w brzuch. Chłopak uchylił się w ostatniej chwili i chwycił mężczyznę za kostkę, szarpiąc z całej siły. Rzucił się na obalonego przeciwnika, ponawiając cios nożem, tym razem pod żebra. Linka owinęła się wokół jego szyi, poczuł ucisk kciuka na tętnicy. Pod czaszką Nocnego Śpiewaka załomotały ciężkie młoty. Rozpaczliwie kłuł nożem raz za razem, zdając sobie sprawę, że traci przytomność. Nagle ucisk zelżał. Ręce zabójcy puściły końce linki i opadły bezwładnie na boki, stukając kostkami palców o posadzkę. Chłopiec zaczerpnął ciężko powietrza, ze wstrętem ściągnął sznur z szyi i podniósł się z martwego ciała. Obok siedział oszołomiony, na pół przytomny Zwycięski Promień Świtu. Nocny Śpiewak złapał go pod pachy i z trudem postawił na nogi. Iskra przyciskał obie dłonie do gardła, jego szeroko otwarte oczy błądziły bezmyślnie w przestrzeni. Ktoś, zwabiony hałasem, otworzył drzwi na galerię.
– Co się tam dzieje?!… – rozległ się zirytowany, zaspany głos z głębi.
– To znowu Śpiewak. Z panienką – odrzekł inny, dostrzegając widocznie tylko dwie splecione ze sobą postacie, z czego jedną długowłosą.
– Do czarnej zarazy! Czy on to musi robić właśnie tutaj?!
Drzwi zamknęły się na powrót.
Nocny Śpiewak potrząsnął Iskrą, ale nie wywołał żadnej reakcji poza jękiem.
– Trudno, trzeba będzie obudzić Kamyka – mruknął.
Nie spałem. Zemściło się na mnie picie zimnej wody ze studni po ćwiczeniach z mieczem. Drapało mnie w gardle. Leżałem po ciemku z otwartymi oczami i rozważałem, czy jutro zgłosić dolegliwość, co uwolniłoby mnie przynajmniej na jeden dzień od Gladiatora, czy iść na lekcje, nie ryzykując niemiłych zabiegów ze strony lekarza.
Toteż gdy do komnaty wpadł Nocny Śpiewak, podtrzymujący słaniającego się Zwycięskiego Promienia Świtu w niekompletnej odzieży, byłem całkowicie przytomny. W świetle zapalonej przez Stworzyciela lampy zobaczyłem krew na szyi Iskry i na rękach Nocnego Śpiewaka. Pierwsza moja myśl była kompletnie bezsensowna: mój przyjaciel poderżnął gardło Iskrze.
Pospiesznie wkładałem na siebie przypadkowe części ubrania, podczas gdy Nocny Śpiewak przekazywał mi, co się zdarzyło, szorując ręce w miednicy.
Zwycięski Promień Świtu leżał na jego łóżku, kredowo blady, z szyją owiniętą ręcznikiem.
„Nie miał chłop kłopotu, wziął sobie młodą babę” – wyrzekał Nocny Śpiewak, trzęsąc się z nerwów. – „Trup na korytarzu, krew… Co z tym dworskim pieskiem, zostanie mu tak?”
Obejrzałem Iskrę. Był zupełnie bierny. Oprócz zdartego kawałka skóry z szyi nie znalazłem na jego ciele żadnych obrażeń. Źrenice miał wielkie jak talerzyki.
„Jest w szoku. Wystarczy, że się prześpi, a dojdzie do siebie. Będzie taki sam jak przedtem, albo i gorszy.”
Nocny Śpiewak dygotał coraz bardziej, ogarnięty spóźnioną paniką. Wpatrywał się we mnie zrozpaczonym wzrokiem.
„Kamyk, ratunku… Przed chwilą zadźgałem na galerii człowieka! Zarządca obedrze mnie ze skóry!”
„Bredzisz. To była obrona konieczna. Uratowałeś życie temu tutaj.”
„Nie powinno mnie tam wcale być. Powinienem był grzecznie leżeć w łóżku” – upierał się Nocny Śpiewak. – „Zaczną pytać, co robiłem po nocy. Dowiedzą się, gdzie byłem… Nie mogę się przyznać…”
„Znów byłeś w Ogródku?”
„Ogródek to nic. Jest legalny. Błagam, nie wydaj mnie…”
„Co nabroiłeś?”
– Nocny Śpiewak nachylił się ku mnie, jakby chciał szeptać, a ktoś mógł go podsłuchać.
„Żona zarządcy wschodniej wieży” – wydusił z siebie bezradnie.
Zakryłem oczy w geście rezygnacji.
„Gdzie ty masz rozum? Między nogami? I właściwie co te baby w tobie widzą?”
Była to jedna z niepojętych tajemnic natury.
Czas biegł nieubłaganie. Na galerii leżał nieboszczyk, lada chwila mógł natrafić na niego nocny patrol lub zapach krwi przywabiłby hajgońskie pantery. Jedynym człowiekiem, jaki przyszedł mi na myśl i do którego mieliśmy zaufanie, był Wiatr Na Szczycie.
Zaciągnęliśmy trupa do komnaty Zwycięskiego Promienia Świtu i o niemiły wstrząs przyprawił nas widok drugiego ciała. Zabitym okazał się służący Iskry. Leżał na podłodze przy swoim posłaniu i wyglądał, jakby spał. Tyle że śpiący raczej nie kładą się na twardych deskach i raczej starają się oddychać. Pozostawiłem Nocnego Śpiewaka przy ciałach, a sam czym prędzej pobiegłem, by sprowadzić Wiatr Na Szczycie. Tak bardzo się spieszyłem, że nie wziąłem nawet kurtki.
Przekradałem się na przełaj, dziwnymi skrótami, przez ogrody kwiatowe i warzywniki, po klamrach dla czyścicieli rynien i po wierzchołkach murów. Raz i drugi przeczekiwałem idące patrole. W ogrodach dopadły mnie pantery. Zamarłem bez ruchu, gdy wielkie łapska oparły się o mój brzuch, a wrażliwy koci nos węszył badawczo. Widocznie jednak miałem odpowiedni zapach, bo przepuściły mnie dalej. Ominąłem główne drzwi prowadzące do kwater zajmowanych przez kilku „błękitnych” magów. Na korytarzu mogłem natknąć się na któregoś sługę z nocną zmiany. Nie miałem ochoty podnosić na nogi wszystkich mieszkańców. Wiedziałem, że okna komnat Mistrza Iluzji wychodzą na wewnętrzny dziedziniec, a pod nimi biegnie ozdobny gzyms, dość szeroki, by na nim stanąć, przedostawszy się nań z galeryjki obok. Teraz wydaje mi się te dość głupawe: chodzić przy niepewnym świetle księżyca po występie niewiele szerszym niż szarfa, ale człowiek w niektórych stanach ducha zdolny jest do dziwnych rzeczy. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy okno otwiera się na zewnątrz, czy do wewnątrz. Sunąłem, kroczek po kroczku, przylepiony do ściany i myślałem, czy popędliwy Hajg, wyrwany nagłe ze snu, nie skręci mi karku, zanim mnie rozpozna. Okno otwierało się do środka i do tego było lekko uchylone. Z ulgą wsunąłem się przez nie. Wewnątrz było mroczno. Nędzny płomyczek nocnej lampki, częściowo przysłonięty, oświetlał tylko jeden kąt. Przez moment zastanawiałem się, gdzie stoi łoże maga i jak go obudzić bez wszczynania alarmu. Niespodzianie objęło mnie dwoje mocnych ramion i poczułem na policzku szorstki zarost. Przeraziłem się niebotycznie! Kopnąłem tego kogoś w kostkę i wyrwałem się gwałtownie z czułych objęć. Wpadłem na jakiś mebel, wyrżnąłem w coś głową, aż zobaczyłem gwiazdy. Pojaśniało. Obok stał Wiatr Na Szczycie z lampą w ręku. Na mój widok oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, następnie poczerwieniał, a jego twarz ściągnęła się w grymasie gniewu.