Poddanie się zabiegom Nocnego Śpiewaka wyszło Zwycięskiemu Promieniowi Świtu na dobre. Skończyły się drwiny z jego strojów i manier. Po prostu przestał się tak rażąco wyróżniać. A że zachowywał się poprawnie, reszta „połówek” coraz częściej pozwalała, by dołączał do niektórych rozmów i zabaw.
Skończyła się moja choroba. Wiatromistrze podarowali nam pogodne popołudnie, zachęcające do gry w piłkę. Niestety, nie mogłem jeszcze w niej uczestniczyć i chłopcom nie pozostało nic innego, jak zastąpić mnie Iskrą, osadzając go „na śrubie” pośrodku pola. Obserwowałem, jak uwija się, przejmując najtrudniejsze zagrywki przeciwników, i z poświęceniem uczestniczy w najgorszych kotłowaninach. I to właśnie wtedy jego miano uległo skróceniu, gdyż znacznie wygodniej krzyknąć: „Promień, do ciebie!”, niż łamać język na pełnym imieniu. Potem wszyscy byli zgodni, że to głównie dzięki niemu miotacze pod wodzą Gryfa zdołali zaliczyć wrzutki do wszystkich czterech pierścieni, zanim przeciwna drużyna zdobyła trzy. A gdy wreszcie zwycięzcy i zwyciężeni schodzili z pola, wszyscy na równi zmęczeni, zdyszani i straszliwie brudni, na przedzie kroczyli ramię w ramię Promień i Gryf: pierworodny syn księcia i chłopiec, o którego pochodzeniu można było powiedzieć tylko tyle, że zamieszana była w to kobieta i przynajmniej jeden mężczyzna.
Nie zdołałem wykręcić się od kontaktu ze Stworzycielem. Upomniał się o mnie sam, gdy tylko wstałem z łóżka. Najwyraźniej był w zmowie z zimnorękim Obserwatorem. Nie pozostało mi nic innego, jak powlec się pod wskazane drzwi w gmachu koło wschodniej wieży. Pierwsze wrażenie było dość przyjemne. Na jasnych deskach, lśniących od wosku, ktoś przypiął ćwiartkę pergaminu z napisem: „Grzywa Stworzyciel. Najlepszy chirurg na tym piętrze. Cuda wykonywane od ręki. Rzeczy niemożliwe z opóźnieniem jednodniowym.”
Wnętrze pracowni Grzywy było jeszcze bardziej sympatyczne. Żółte ściany w wesołym odcieniu, na nich barwne szklane ozdoby, gdzieniegdzie doniczka z kwiatem. Gdyby nie unoszący się w powietrzu szczególny zapach środka do czyszczenia ran zmieszanego z wonią lekarstw, można by pomyśleć, że to zwyczajne pokoje. Nic bardziej mylnego. Kunsztowne szafeczki nie zawierały kryształów i sreber, lecz mnóstwo przyrządów, instrumentów medycznych, flaszeczek z tajemniczą zawartością, a także lśniące groźnie ostrza różnych wielkości i przeznaczenia umieszczone w osobnych przegródkach.
Sam Grzywa był równie miły, jak jego zakątek. Siwiejący mężczyzna o młodych oczach, przyjemnym uśmiechu i zadbanych rękach. W przeciwieństwie do tamtego Obserwatora, nie traktował mnie jak chorego zwierzaka. Był uprzedzająco grzeczny. Rozgrzał ręce przed badaniem, co doceniłem. A przede wszystkim „kontaktował się” i rzucał żarcikami.
„Oddychaj głęboko. Co za ładna muzyka, jakby wiatr hulał. Cóż to było, strzała? Zachwycające objawy, typowe, jak z książki. Ale przeżyłeś i to nie jest typowe. Skąd jesteś? Z Lenn? No, to dobry tam mają materiał do robienia ludzi. Będę miał ciekawy wpis do dziennika: «połówka» z połową płuca, a wygląda jak młody byczek. Nie, oczywiście to żart. Nie przejmuj się. Bądź tak miły, zdejmij z siebie to i owo, i połóż się na tym stole.”
Był tak miły. Nie wiem, ile sympatii Grzywy wynikało z jego usposobienia, a ile z tego, by uspokoić pacjenta. Ważne, że osiągał dobre wyniki.
Leżałem na stole, przykryty prześcieradłem po brodę i denerwowałem się zaledwie trochę. Na suficie namalowane były kwiatki. Zastanawiałem się, czy Grzywa, podobnie jak Stworzyciel z Grobli, używa igieł przy pracy i czy będę znów pił coś niesmacznego. Na razie mag szorował ręce w gorącej wodzie, a jego pomocnik krzątał się przy sąsiednim blacie, coś tam przygotowując. Okazało się, że jest to przyrząd do iniekcji. Płowy posiadał coś podobnego i nie był to mój ulubiony przedmiot w domu.
„Będziesz spał” – wyjaśnił Stworzyciel. – „Nie lubię, kiedy pacjent ucieka mi spod rąk.”
„Ale ja się nie boję.”
„To jesteś albo bardzo odważny, albo bardzo niemądry.”
Musiałem więc pozwolić, by uczeń Grzywy przekłuł mi żyłę i wtłoczył do niej jakąś podejrzaną substancję. Pewnie od niej dostałem zawrotów głowy i okropnych mdłości. Nie mogłem patrzeć na wirujące pod sufitem kwiatki. Uniesiono mi głowę, próbowano wlać coś do ust. Zacisnąłem zęby. Litości, przecież zaraz i tak zwymiotuję!
„Nie grymaś. To stabilizator. Spokojnie, powolutku…”
Posłusznie spróbowałem przełknąć. O dziwo, to było słodkie. Szalejący żołądek uspokajał się z wolna, a zmysł równowagi sadowił na swoim miejscu.
Popatrzyłem na Grzywę. Nadal mył ręce. Zirytowałem się nieco. Ileż czasu można się myć!? Jak długo mam jeszcze tu czekać?
„Możesz wstać. Już po wszystkim. Minęły prawie cztery godziny.”
Jakie godziny? Kiedy? Zamknąłem przecież oczy tylko na chwilę.
Wtedy dopiero dostrzegłem, że woda w misce jest jasnoczerwona. Stworzyciel zmywał z dłoni krew. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Oczy mu zapadły i już się nie uśmiechał. Podniosłem się i pomacałem podejrzliwie prawy bok. Żadnych śladów, nawet najmniejszych. Oprócz blizny po grocie. Zakrawało to na oszustwo.
„Zostawiłem ci te szramy, żebyś mógł się nimi chwalić” – przekazał Grzywa. – „W środku jesteś połatany i odrobinę lżejszy. Miałeś w płucu zwapnienie wielkości dziecięcej pięści. Wyrzuciłem ten śmietnik. Tkanka w większości dała się uzupełnić. Oczywiście, prócz sieci nerwowej. Nie, nie dziękuj.”
Poniewczasie przypomniałem sobie o dobrym wychowaniu. Oczywiście, że podziękowałem. Bardzo, bardzo gorąco. To, że mogę w tej chwili biegać równie szybko, jak dawniej i bez trudności nurkować, zawdzięczani Grzywie.
Ubierając się, popatrywałem, jak pomocnik segreguje i wstawia na powrót do szafy buteleczki wypełnione klarownymi lub mętnymi płynami w różnych barwach i zielonkawymi albo szarymi proszkami. Bezwiednie odczytywałem ich nazwy. Wiele było znajomych. Przypominałem sobie – tego używał ojciec, i tamtego także… To na serce, tamto uśmierza ból… Pomocnik zamknął drzwiczki na klucz, który oddał Grzywie, a mag zawiesił go na szyi. Uznałem to wtedy za chwalebną ostrożność.
Minęło parę dni, podczas których głównie odrabialiśmy z Nocnym Śpiewakiem zaległości. Nie pisałem o tym dotąd. Razem zarabialiśmy pieniądze. To, co dostawaliśmy od zarządcy „na cukierki”, byłoby hojnym uposażeniem na wsi, ale w mieście, gdzie czyhało tyle pokus, okazało się sumą co najmniej nie wystarczającą. Nocny Śpiewak jest cudotwórcą w swym fachu, lecz prawdziwe ciastka zawsze wydawały się jak gdyby smaczniejsze, a za wstęp na przedstawienia i u księgarzy należało płacić nie fałszowaną monetą. Nasza współpraca polegała na tym, że stwarzałem półprzeźroczyste miraże rozmaitych ładnych przedmiotów, a Nocny Śpiewak wypełniał je materią. W ten sposób powstawały niezwykle precyzyjne miniaturowe rzeźby, elementy zastawy stołowej o fantastycznych kształtach, misterne ozdoby z drewna i metalu. Niezwykłe twory ze szkła łączonego wielowarstwowo, czasem użyteczne, a czasem tylko mające cieszyć oko.
Nocny Śpiewak przemycał te rzeczy za bramy Zamku i sprzedawał umówionym z góry kupcom, którzy zachwyceni byli jakością towaru i niewiarygodnie niskimi cenami. Oczywiście nie było to legalne. Uczciwi rzemieślnicy, zrzeszeni w cechach, obdarliby Nocnego Śpiewaka z jego kosmatej skóry, gdyby dowiedzieli się o tych interesach. Uzyskane sumy Stworzyciel uczciwie dzielił na pół. Po raz pierwszy w życiu czułem się jak człowiek zamożny.
Potem nasza spółka została zerwana w sposób dość gwałtowny.