„Ocknij się, mały. Wracaj. Jesteś tu?”
„Jestem. Przestań.”
Podniosłem się. Na twarzy Stworzyciela widniały ślady nakłuć.
„Stymulacja nerwów” – wyjaśnił z roztargnieniem.
„Nie udało się?”
Potrząsnął głową.
„Zajrzałem do twojego organizmu. Obejrzałem sobie mózg. Interesujący. Ośrodek słuchu został całkowicie zajęty przez to, co nazywamy Magiczną Plamą.”
„Mój talent zjadł mi uszy?”
„Dokładnie.”
„Nie możesz nic zrobić?”
Ze złością kopnął stołek.
„Mogę. Mogę próbować grzebać ci w mózgu i przy okazji zmienić cię w roślinę. Wybacz, ale nie będę ryzykował.”
Wstałem i poszedłem do drzwi.
„Dokąd idziesz?”
„Muszę się przejść.”
Poszedłem za dom i waliłem głową o ścianę. W pewien przewrotny sposób przyniosło mi to ulgę.
Pływak był miłym gospodarzem, jeśli poznało się go bliżej, ale szybko go opuściłem. Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Wracać do domu? I co dalej? Chciałem się uczyć, rozwijać zdolności tak wysoko ocenione przez Stworzyciela. Niemożność tworzenia iluzji dźwięku była jak mur przegradzający drogę do doskonałości. Przestało mi się spieszyć. Lato kończyło się i właściwie powinienem wracać, by zdążyć przed porą ulew i powodzi. Zamiast tego włóczyłem się to tu, to tam. Zatrzymywałem się po kilka dni w jednym miejscu. Duszę miałem chorą z rozczarowania.
Zachciało mi się powałęsać w okolicy opuszczonych kamieniołomów. Jasne, niebotycznie wysokie ściany, podziurawione starymi wyrobiskami miały w sobie coś tajemniczego i pełnego godności. W ich obliczu czułem się bardzo mały. Były tu, zanim się narodziłem i będą długo po mojej śmierci. Tu niewiele się zmieniało. Usiadłem na skraju gigantycznego kamiennego jaru i rzucałem kamyczkami w przeciwległą ścianę. Wiatr dmuchał mi w tył głowy. Wybierałem kamyki, rzucałem, dolatywały do jasnej ściany i odbijały się od niej. Zamyślony, dopiero po paru minutach zorientowałem się, że podmuchy zrobiły się ciepłe. Nie spodziewając się niczego szczególnego, obejrzałem się… i omal nie spadłem kilkanaście metrów w dół, na dno kamieniołomu. Ciepły wiatr był oddechem monstrualnego stworzenia, czającego się tuż za mną! Ogromny smok rozkładał skrzydła, wyciągał łeb ze ślepiami jak dwie krwawe plamy i potworną liczbą zębów. Instynkt podsunął mi najkrótszą i najprostszą drogę ucieczki – w dół, strasznie stromą, wąską ścieżyną, dobrą może dla kóz, ale nie dla ludzi. Przewróciłem się. Strach przygłuszył ból porozbijanych kolan i łokci. Biegłem, ile sił, pewien, że bestia mnie goni. Czułem wciąż na plecach jej oddech. Kamieniołom kończył się ślepym zaułkiem. Wciśnięty weń spojrzałem w oczy śmierci. Smok zbliżał się leniwym krokiem, wiedząc, że już nigdzie nie umknę. Mimo przerażenia spostrzegłem, że jest piękny. Bielutki niby cukier, z gładkim futrem i błoniastymi skrzydłami, lekko rozłożonymi jak u łabędzia. Był coraz bliżej. Stąpał z gracją kota. Zamknąłem oczy i modliłem się do bogów, by zabił mnie szybko, a nie bawił się właśnie tak, jak kot.
Wtedy stał się cud. Smocze, ja” bez żadnych ceregieli weszło w mój umysł.
„Nie jadam ludzi. Są niesmaczni.”
To był inny niż u Mówców rodzaj kontaktu. Prawie widziałem, jak nasze myśli idą ku sobie po niematerialnym moście i spotykają się pośrodku. Smok odsłonił przede mną swoje wnętrze tak, że i ja mogłem zorientować się w jego myślach i zamiarach. Ogarnęło mnie uczucie ulgi tak wielkie, że osłabłem i musiałem usiąść. Całe wydarzenie było żartem. Według mnie bardzo miernym. Żartem, który się nie udał. Młody, skłonny do psot smok miał zamiar podkraść się do zadumanego chłopca i przestraszyć go. Tymczasem zdzierał sobie gardło, a ofiara nawet nie drgnęła.
„Ale i tak cię nastraszyłem” – myśl białego smoka zabarwiona była satysfakcją.
„Niewielka sztuka” – wytknąłem mu. – „Jesteś dużo większy i silniejszy”.
Był naprawdę duży. Nie jestem pewien, czy dałbym radę dosięgnąć jego barków, nawet gdybym stanął na palcach.
„Nadal rosnę” – pochwalił się.
Chciałem wiedzieć, ile ma lat, skoro nadal rósł. Ja też rosłem, a zacząłem piętnasty rok. Polizał łapę, machnął ogonem, zwlekając z odpowiedzią.
„Dopiero osiemdziesiąt” – przyznał się, zawstydzony.
Faktycznie, smarkacz. Skoro smoki żyją paręset lat, a może i dłużej…
„Trochę się włóczę. W domu jest nudno, a ja lubię podrażnić ludzi. Są tacy śmieszni, gdy uciekają na łeb, na szyję.”
Trochę się zezłościłem i postanowiłem dać mu małą lekcję. Tuż nad nim uformowałem wielką kulę lodowatej wody, która w następnej chwili efektownym wodospadem chlusnęła prosto na wymuskanego żartownisia. Wyprysnął w górę, jakby miał sprężyny we wszystkich czterech łapach. Zaczął miotać się na prawo i lewo, a po psychicznym „moście”, wciąż nas łączącym, pędziły wrażenia najwyższego zaskoczenia, obrzydzenia i odrazy. Smok otrząsał się raz po raz. Zdjąłem iluzję. Raptem stwierdził, że znów jest suchy. Obejrzał się podejrzliwie i jeszcze raz otrząsnął. Fala przeszła przez białe futro od głowy aż do koniuszka ogona jak tchnienie wiatru przez łan zboża.
„To ty!” – jego myśl wybuchła mi w głowie. Sprężył się do skoku. Uniesiony w górę ogon kreślił spirale w powietrzu.
Nagle wyschło mi w gardle. Wargi smoka drżały, uszy przyległy płasko do łba, a źrenice zwęziły się w cienkie kreski. Myśleliśmy do siebie beztrosko i zupełnie zapomniałem, że to jest jednak smok. I że w każdej chwili może zrobić mi krzywdę, powodowany zwykłym kaprysem. Wtem smok podskoczył, przewrócił się na grzbiet i zaczął wymachiwać łapami, całkiem jak rozbawione szczenię.
„Świetny dowcip! Bardzo śmieszny żart! Jak to zrobiłeś?”
Odwrócił się na brzuch, nie wstając wlepił we mnie ślepia. Uszy znów sterczały mu do góry.
„Wiem. Jesteś magiem. Ale myślałem, że magowie są wielcy i groźni.”
Tak, on naprawdę był jeszcze dzieckiem.
„Co jeszcze umiesz zrobić?”
Stworzyłem obraz gołębia, a wtedy łeb smoka błyskawicznie wyprysnął do przodu, szczęki jednym, ledwo zauważalnym ruchem zwarły się na iluzyjnym ptaku. Strasznie to mną wstrząsnęło. Nie zdawałem sobie sprawy, jak szybki może być smok. Atak trwał ułamek sekundy. Biały smok poruszył nosem i rozwarł paszczę.
„Nie ma go. Nie zjadłem, a zniknął.”
„Głuptas jesteś. To tylko obraz. Nie można go zjeść”.
Był naprawdę bardzo zainteresowany moim talentem. Dla zabawy przywołałem jego bliźniaka. Fałszywy smok powtarzał każdy ruch prawdziwego. Smoczy szczeniak bawił się znakomicie, pozując przed niby lustrem, toteż zdziwiłem się, gdy nagle porzucił te igraszki. Usiadł, prosto składając skrzydła i wysłał myśl bez żadnych ogródek:
„Ty nie słyszysz. Zauważyłem to od razu.”
Odwróciłem głowę, ale myśli smoka nadal do niej docierały.
„To dla ciebie duży kłopot, prawda?”
„Duży.”
„Jak duży?”
W ten sposób, krok po kroczku, wyciągnął ze mnie całą historię. Siedząc tak, spokojnie, z długą szyją wygiętą we wdzięczny łuk, z łapami owiniętymi ogonem, zadając inteligentne pytania, wydal mi się jednak starszy, poważniejszy, zupełnie dorosły. Gdy dowiedział się wszystkiego, zerwał kontakt. Poczułem się, jakby coś mi zabrano. Porozumienie przez psychiczny most było tak proste i przyjemne. Zastanowiłem się, czy po prostu nie odejść. Może znudził się mną. Co ja właściwie wiem o smokach? Wstałem, z przykrością stwierdzając, że ubranie przyschło do skaleczeń. Smok rozmyślał o czymś głęboko.