– Tylko przeczytaj to uważnie, bo będę cię odpytywał.
Wywołał tym falę śmiechu. Koniec, który cierpliwie przekazywał mi co ciekawsze odezwania, chichotał w kułak i przewidywał ciężkie boje między Kowalem a Nocnym Śpiewakiem.
Ku naszemu zdumieniu, Mówca rzeczywiście zażądał po dwóch dniach od Śpiewaka wydania lekcji. Choć nie w sposób, jakiego się spodziewaliśmy. Po wysłuchaniu streszczenia, skinął głową, a potem rzekł:
– Dobrze, synku. Masz niezłą pamięć. A teraz powiedz mi, którzy z bohaterów są postaciami historycznymi.
Przypuszczam, że młody Stworzyciel zbladł pod sierścią.
– Krzemień… Długoręki… Sól Na Rany… – wymieniał niepewnie.
– A teraz zanalizujemy sobie bitwę nad Jelenim Brodem, tak jak wyglądała w rzeczywistości, bez tych idiotycznych literackich ozdobników. A także zrobimy przegląd uzbrojenia obu walczących stron. Wojna o Puchar jest dość swobodną interpretacją historii walk terytorialnych na Półwyspie Wojennym, chłopcy. Odsuńcie wszystkie sprzęty pod ściany i niech ktoś znajdzie kredę. Zrobimy plan bitwy na podłodze, a Nocny Śpiewak będzie naszym przewodnikiem.
To była najlepsza lekcja historii, w jakiej zdarzyło mi się uczestniczyć. Choć po półgodzinie bardzo już bolały kolana od łażenia na czworaka po twardych deskach. Wszyscy świetnie się bawiliśmy, prócz Nocnego Śpiewaka. Na koniec lekcji wyglądał tak, jakby osobiście brał udział w tej bitwie. Kowal był bezlitosny, a przy tym miał nienaganne maniery. Pod koniec zajęć Nocny Śpiewak otrzymał prawo ponownego wyboru lektury. Tym razem bez wygłupiania się, zamówił Chemią cząsteczkową – wybrane zagadnienia, Legendę Burona Stworzyciela i bardzo niepewnym głosem (jak zapewnił mnie Koniec) spytał, czy może wziąć Zatopione miasto – powieść z gruntu rozrywkową, a trudną do dostania na podzamczu.
– Oczywiście – zgodził się Kowal. – To jest bardzo dobre. Sam czytałem dwa razy.
Pulpity, które powędrowały pod ściany, nie wróciły na swoje miejsca. Wygodniej nam było ustawić je w kole z wolnym miejscem pośrodku. W ten sposób widzieliśmy się wszyscy nawzajem. Kowal, chodząc wewnątrz prowadził wykłady i mógł podejść do każdego z nas, nie obijając się o kanty mebli. Ktoś żartem nazwał to Wewnętrznym Kręgiem, ktoś inny poprawił na Drugi Krąg i tak już pozostało. I nie chodziło tu tylko o umeblowanie sali lekcyjnej. Drugim Kręgiem byliśmy my sami, powiązani wzajemną solidarnością. W pewien sposób Gladiator wyświadczył nam przysługę. Nic tak nie wiąże, jak wspólny wróg. Nikt już nie wypominał podłych psot Promieniowi, a ja nie robiłem na złość Nocnemu Śpiewakowi. Po prostu tylko nie mieszkaliśmy już razem i trochę rzadziej „rozmawialiśmy”.
We wnętrzu Drugiego Kręgu zrodziła się też idea „godzin chwały”, oczekiwanych zarówno z niecierpliwością, jak i onieśmieleniem. Każdy z chłopców otrzymywał szansę pokazania się z najlepszej swej strony: talentu. Przygotowywaliśmy się do tych pokazów bardzo starannie, traktując je niemal tak poważnie, jak niegdyś egzamin na „błękit”.
Wtedy to miałem nareszcie okazję poznać pełne możliwości Myszki. Z powagą i napięciem malującym się na dziecinnej twarzy, pojawiał się i znikał w różnych punktach sali z prędkością, która wydawała się niewiarygodna. Przemieszczał drobne przedmioty z jednego miejsca do drugiego w granicach błędu wahających się od grubości nici do cienkiego sznurka, co specjalnie mierzyliśmy. Dzielił owoce, wysyłając ich fragmenty do dwóch, trzech, a nawet czterech punktów naraz. Granicę przeskoku wyznaczały płaszczyzny cięć. Dostawałem dreszczy, widząc, jak znika połowa brzoskwini, a cięcie przechodzi precyzyjnie przez skórkę, miąższ i środek twardej pestki. Po raz kolejny na nowo pojmowałem, dlaczego Krąg tak zazdrośnie strzeże swych tajemnic przed pospolitymi ludźmi, czemu tak twardo żąda od magów przestrzegania prawa i dlaczego tak straszliwie boją się nas kraje sąsiednie. Jeden jedyny Wędrowiec byłby w stanie wybić znaczną część wrogiej armii, wysyłając ją „nigdzie” lub, przykładowo, na dno oceanu. Nie docenialiśmy dotąd Myszki, który okazał się magiem bardzo wysokiej próby. Po jego „godzinie chwały” reszta „połówek” zaczęła traktować go z większym szacunkiem.
Gryfowi, który jest Obserwatorem, trudno było cokolwiek wymyślić. Możliwości jego kasty były mało efektowne. Poszedł więc na układ z dwoma Wędrowcami – Piórem i Wężownikiem. „Skoczyli”, jak daleko pozwalał im zasięg, a Gryf zdołał wyłowić ich spośród setek innych emanacji umysłów i spisał to, co robili w czasie nieobecności. Po ich powrocie porównaliśmy notatki Gryfa oraz ich raporty. Zgadzały się niemal idealnie. A przy tym były bardzo śmieszne.
Ciekawi byliśmy, co planują Iskry, a zwłaszcza Promień. Znając ambicję książęcego potomka, rzeczą najbardziej widowiskową wydawało się podpalenie całego Zamku. Spółka dwóch władców płomieni poprzestała jednak na pokazie sztucznych ogni, a Promień wybrał o wiele skromniejszy, wewnętrzny. Stojąc w tradycyjnym miejscu pośrodku sali, w grubych rękawicach na rękach, rozgrzewał i wyginał kawałki szkła. Nadtapiał je samym talentem i łączył, tworząc zachwycające drobiazgi, które, jeszcze gorące, rozdawał kolegom. Jeżeli komuś się wydaje, że poszedł łatwą drogą, niech sam spróbuje. Tak precyzyjne operowanie przez Iskrę mocą, by materiał nie popękał ani nie rozpłynął się, wymaga wielkiego skupienia. Pod koniec godziny Promień opływał potem i łzawiły mu oczy od gorąca oddawanego przez obrabiane szkło. Zaniepokojony Kowal obkładał go mokrymi ręcznikami. Ale pokaz zdobył pełne uznanie.
Wszystkich jednak zakasował Winograd, który pokazał piszącego szczura. Nie zmyślam. Bestiar przyniósł swojego ulubieńca, starannie wyszczotkowanego, z błękitną kokardą zawiązaną na ogonie i przedstawił z pełną powagą jako jedynego w swoim rodzaju wykształconego przedstawiciela kasty Gryzoni”. Wśród ogólnej wesołości posadził go na dużej karcie papieru i położył przed nim kawałek grafitu. Sam usiadł z boku, krzyżując nogi. Przez parę minut nic się nie działo, szczur zachowywał się jak szczur, czyli węszył, drapał się tylną łapą za uchem i próbował zjeść kokardkę. Winograd siedział skupiony, nieruchomy jak posąg. Gdyby nie surowy zakaz, by nie przeszkadzać podczas „godzin chwały”, zaczęlibyśmy go wyśmiewać. Wtem jednak szczur zainteresował się rysikiem. Wziął go w chwytne łapki i z mozołem zaczął stawiać niezdarne lecz czytelne znaki na papierze. Z zapartym tchem i wytrzeszczonymi oczami czytaliśmy: DAJCIE SERA, WY GŁUPKI BEZ OGONÓW.
Wybuchnęliśmy nieopanowanym śmiechem. Szczur się spłoszył i nie dał już namówić do dalszych popisów. Tak więc godzina Winograda trwała zaledwie dziesięć minut, ale i tak uznaliśmy ją za najbardziej udaną. Szczur został uhonorowany serem, a Winograd otrzymał zaproszenie na wieczór w winiarni ze starszymi magami.
Swobodny dostęp do zasobów bibliotecznych, jaki nam wkrótce zapewnił Kowal, zaowocował przedziwnymi i dramatycznymi wydarzeniami. Zaczęło się – w moim przypadku – od „tropienia smoków”, czyli od tego, że dawałem upust swej pasji, wyszukując wszystko, co się dało znaleźć na temat tych stworzeń. Ryłem jak kret w stosach rycin, starych pamiętników, jeszcze starszych rękopisów i nowoczesnych druków. Poszukiwałem najdrobniejszych wzmianek i odkryłem coś dziwnego. Historia pisana rozpoczynała się ni stąd, ni zowąd od relacji o starciach między przybyszami z wysp a rdzenną ludnością wybrzeża i przemieszania się ras, jakie nastąpiło wkrótce potem. A przecież wiele działo się jeszcze przedtem. Doskonale o tym wiedziałem. Smocze Wyspy nie były jedynie tymczasową przystanią dla uchodźców zza morza. Budowano tam miasta, pisano książki, prowadzono rejestry i kalendarze. Gdzie to wszystko się podziało? Niemożliwe, by na kontynencie nie ocalało nic z tej spuścizny. Dziedzictwo po przodkach nie mogło ograniczać się jedynie do tych trzystu tomów pozostawionych na Jaszczurze.