Czekaliśmy niecierpliwie na statek z portu. Świtało powoli i znad wody podnosiła się poranna mgła, jak to na wiosnę. Kamyk krążył dokoła, wypatrując to statku na wodzie, to znów czegoś na brzegu. Stawiał miękko stopy, bezwiednie omijając gałązki i kępy zeschłej trzciny.
– Jakim cudem on tak cicho chodzi, skoro sam siebie nie słyszy? – zdziwił się Stalowy półgłosem, wodząc za nim oczami.
– Nie mam pojada – przyznałem szczerze. – On w ogóle jest dość dziwny. Może to z tego powodu, że tyle czasu żył wśród smoków1?
Kamyk podszedł wprost do nas. W powietrzu przed nim rozwinął się ciąg znaków i obrócił, byśmy mogli go odczytać. Kiedyś czułem się nieswojo, gdy rozmawiał ze mną w ten sposób, ale dawno już do tego przywykłem.
„Widzę maszty. I coś majaczy pod samym murem. Koniec, proszę, sięgnij w tamtą stronę. Mam niedobre przeczucia.”
Przeczucia Kamyka były powszechnie znane. Intuicję miał piekielną, choć oczywiście nie objawiała się na sposób właściwy Przewodnikom Snów. Po prostu zauważyliśmy, że często Kamyk pojawia się na właściwym miejscu o właściwym czasie. Odruchowo unikał osób, które dopiero później miały okazać się niegodne zaufania, natomiast lgnął do ludzi, którzy z pozoru byli niebezpieczni albo niewiele warci. Tak było z Nocnym Śpiewakiem. Z tym ordynarnym dzikusem Wiatrem Na Szczycie, który potrafił przeklinać jak pijany woziwoda. Myszka, uważany przez wszystkich za mazgaja i niedojdę, przy Kamyku rozkwitł
1 zmężniał, okazując się całkiem sensownym dzieciakiem. A Promień? Gdy Kamyk przybył do Zamku, wszyscy spodziewali się ciężkiego mordobicia między tymi dwoma. A teraz to cyniczne książątko wykonuje polecenia Smoczego Jeźdźca.
Nie wspominam już sprawy starej biblioteki. Co takiego w nim tkwi?
Wtedy, na brzegu rzeki, także bez szemrania wykonałem jego prośbę-rozkaz, jak posłuszny żołnierz. Pod murem szedł oddział straży. Co więcej, szukali właśnie nas.
Dużo później okazać się miało, że zdrada nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Grzywa spał smacznie we własnym łóżku, nieświadomy, że ktoś dobrał się do jego szafki. Tak samo jak zarządca więzienia, do którego jeszcze nie dotarło, że ma o jednego więźnia mniej.
Przyczyną nieszczęścia stała się zlekceważona Miętówka. Zostawiliśmy ją samą w komnacie Promienia. Pantera, zdenerwowana nieobecnością podopiecznego, podniosła alarm, drapiąc drzwi i miaucząc przeraźliwie. W ten sposób nad ranem obudziła wszystkich na galerii. „Połówki” próbowały spać, przeklinając kocicę i zasłaniając uszy podgłówkami. Natomiast Kowal, który miał kwaterę tuż obok, zaniepokoił się i postanowił zejść ze swego piętra, by sprawdzić, co dzieje się u jego uczniów. Wypuścił szalejącą z niepokoju panterę, która natychmiast popędziła do swego pana – Wiatru Na Szczycie. Kowal odkrył nieobecność Promienia i brak niektórych sprzętów w jego komnacie, oraz krąg ze sznura. Tknięty niedobrym przeczuciem zajrzał do Myszki i Winograda, zastając jedynie równo zaścielone posłania, nie używane tej nocy. To samo było w kilku innych kwaterach. Wypytywani chłopcy, których koledzy i współmieszkańcy zniknęli jak dym, powtarzali to samo: nie wiedzą nic. Natomiast sondowanie ich myśli dało niejasne wieści: Nocny Śpiewak, ucieczka, Smocze Wyspy. Nic więcej, lecz i tak było wiadomo, że dziesięciu smarkaczy sprowadziło sobie na głowy nieliche kłopoty. To tłumaczyło, dlaczego chłopcy ostatnio byli rozkojarzeni i opuszczali lekcje. Przerażony Kowal zawiadomił straż nadbrzeżną na wyspie, postawił na nogi patrole na obu brzegach Enite i zbudził dwóch znajomych Mówców, rezydujących w samym mieście. Zgnębiony, prosił jedynie, by schwytanych uciekinierów potraktowano łagodnie, bo „to przecież tylko dzieci”. Ale w głębi duszy sam w to nie wierzył. Zawiedziono jego zaufanie. Czuł się oszukany, co wyznał w przypływie szczerości Mistrzowi Iluzji, który przybiegł, przeczuwając nieszczęście, gdy poderwał go ze snu rozdrażniony miaukot pantery.
– Włóż porządne buty i chodźmy szukać tych poszukiwaczy przygód – zaproponował Wiatr Na Szczycie. – Nie zostawiałbym tego wyłącznie straży. Uczyłem Kamyka, jak posługiwać się mieczem. Może polać się krew. Przeczesz okolice tym swoim talentem, zgarnijmy ich, zanim zrobią to strażnicy. A potem będziemy się martwić, co zrobić, by cała sprawa skończyła się jedynie garbowaniem skóry.
Patrol zbliżał się. Widzieliśmy nad wierzchołkami zarośli końce włóczni. Strażnicy szli powoli, lecz maszty oczekiwanego statku, który nadpływał z drugiej strony, poruszały się równie wolno.
Na twarz Kamyka wypłynął wyraz wściekłej determinacji. Chwycił swój miecz i, pochylony, dał nura w chaszcze.
– Matko Świata! Czy on ma zamiar walczyć?! – jęknął ktoś, chyba Diament.
– Dlaczego nie? – warknął Stalowy i wyciągnął nóż zza cholewki.
– Czekajcie, jak długo możecie – powiedziałem do niego. – Jak tamci się zbliżą, niech Myszka spróbuje was przerzucić.
– W ciemno? – spytał Myszka niepewnie.
– Poradzisz sobie – odpowiedziałem głosem tak pewnym, na jaki tylko potrafiłem się zdobyć. A potem pobiegłem w ślad za Kamykiem, w stronę, z której zaczęty właśnie dobiegać niewyraźne głosy i szczęk metalu o metal.
Nie jestem bardzo odważny. Daleko mi było do tej szaleńczej śmiałości naszego dowódcy, który rzucił się w pojedynkę na uzbrojonych żołnierzy. Ostatnie kroki przebyłem na kolanach, pełznąc między kępami dzikich wiśni i błyszczyka. Rozgarnąłem ostrożnie gałęzie i zobaczyłem, jak Kamyk bije się z pięcioma strażnikami naraz. Zupełnie dobrze sobie radził, nawet jeśli wiedziało się, że tamci mężczyźni walczą poniżej swoich możliwości, chcąc wziąć go żywcem. Nie myślałem, że potrafi poruszać się tak szybko. Blokował kolejne uderzenia, uskakiwał przed innymi, zadawał własne. Słychać było, jak walczący dyszą z wysiłku. Padały przekleństwa i groźby. Kamyk, otoczony luźnym kręgiem, zwijał się jak demon.
Tak bardzo pragnąłem mu wtedy pomóc, lecz cóż, pozbawiony broni, a do tego nieruchawy jak chrząszcz, mogłem jedynie patrzeć, czając się tchórzliwie wśród zieleni.
Żołnierze, coraz bardziej zagniewani, natarli gwałtowniej i wtedy cios obliczony prawdopodobnie na to, by wytrącić chłopakowi miecz, lub tylko lekko go zranić, trafił w odsłonięte ciało. Klinga strażnika otworzyła straszliwą ranę tuż pod żebrami. Kamyk zachwiał się. Usłyszałem słaby okrzyk bólu, jakby zabrakło mu oddechu. Z twarzą skrzywioną cierpieniem, przyciskając łokieć do zranionego boku, upuścił miecz i padł na zrytą obcasami ziemię.
Nie wrzasnąłem wtedy tylko dlatego, że przerażenie całkiem odebrało mi głos.
Mężczyźni stłoczyli się nad Kamykiem.
– Coś ty zrobił!? Zabiłeś chłopaka! – usłyszałem głos któregoś z nich. – Głupcze! Cholera, nie przyszliśmy tu, by mordować dzieciaki!
– Może jeszcze żyje?…
– Jakby żył, to by jeszcze dychał, świński zadzie! Powieszą nas wszystkich!
Wtłoczyłem pięść do ust. Łzy błyskawicznie wezbrały we mnie i przelały się potokiem. Kuliłem się w tych krzakach, dusząc od tłumionego płaczu. Myślałem, że serce mi pęknie. Dlaczego to musiał być właśnie Kamyk? Dlaczego nie ten cholerny Promień albo ta łajza Diament – przepowiadacz pogody? Żal podsuwał mi myśli niegodne i podłe. Tak bardzo lubiłem tego chłopaka. Od pierwszej chwili, gdy skromnie wsunął się do sali lekcyjnej, nie mając pojęcia, że jest dla nas bohaterem i wzorem. I potem także, gdy dzielił z nami niedole życia pod jarzmem Gladiatora, gdy narażał się dla Myszki, kiedy tłumaczył mi biologię albo grał w piłkę „na śrubie”… Nigdy już nie stanie pośrodku pola, wysoki niczym maszt, przygotowując się do podania dla miotaczy.