Kapitan nie był zachwycony nadwyżką pasażerów, zwłaszcza, że doszła jeszcze Miętówka, która za nic w świecie nie chciała opuścić Promienia. Płynęła za łodzią, aż chłopcy zlitowali się i wciągnęli ją za kark do środka. Wszystkich dziwiła ta kocia miłość. Promienia trudno było lubić, a co dopiero kochać i to do tego stopnia.
A już o atak furii przyprawiła szypra wiadomość, gdzie właściwie ma dostarczyć tę dziwną zbieraninę: wytatuowanego człowieka z mieczem na plecach, wyglądającego jak zbir, gromadę smarkaczy, dziewczynę, dzikiego kota i dodatkowo „coś” przypominające małpę – pijaną chyba doszczętnie.
Szczurów Winograda na szczęście nie odkrył. Ugłaskał go dopiero pękaty woreczek otrzymany od Promienia i zapewnienie, że ma na pokładzie człowieka obłaskawiającego smoki (czyli mnie). Może i nie uwierzył w to do końca, ale swoje zrobiła też relacja o rzezi, jaka dokonała się na cyplu, przekazana mu przez nerwowego bosmana. Smarkacze nosili na biodrach błękitne szarfy nie tylko na pokaz. Możliwe, że bardziej należało się bać gniewu starszyzny Kręgu Magów, ale my po prostu byliśmy bliżej.
Wkrótce wpłynęliśmy do ujścia rzeki, a stamtąd już na postawionych żaglach wydostaliśmy się na otwarte wody Oceanu Smoków. Umieściliśmy troskliwie skrzynie z księgami w kącie ładowni. Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniach pod pokładem, zaoferowanych przez kapitana. Było bardzo ciasno, lecz nikt nie narzekał. Zostawiliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy z powrotem na górę, starając się jednak nie zawadzać załodze. Nocny Śpiewak spał nadal twardo, ułożony przy burcie od zawietrznej. Srebrzanka czuwała przy nim przez cały czas.
– Co to za stworzenie? – spytał jeden z żeglarzy. -Gryzie?
– Uważaj, człowieku – ostrzegł Gryf. – Mówisz o Stworzycielu i to jednym z najlepszych.
Mieliśmy sprzyjający wiatr. Pogoda była wspaniała. Świeciło ostre słońce, a na niebie pełzło zaledwie kilka jasnych, niewinnie puchatych obłoków. I to mnie niepokoiło. Nie dawałem wiary, że tak łatwo nam poszło. Cała potęga Kręgu tak po prostu machnęła ręką, pozwalając odejść trzeciej części przyszłych „błękitnych”? Nie podążał za nami żaden okręt. Nie próbował dostać się na nasz pokład żaden obcy Wędrowiec. To akurat mogłem zrozumieć – byliśmy w ruchu. Wciąż jednak łaziłem w tę i z powrotem od burty do burty, jak podrażniony kocur, wypatrując nie wiadomo czego. Co jakiś czas moczyłem chustkę w kuble z morską wodą i przykładałem do spuchniętego policzka, na którym odbiło się wszystkie pięć palców Wiatru Na Szczycie.
Podobne uczucia dzielił ze mną Diament, choć nie okazywał tego aż tak otwarcie. Minęło kilka godzin. Wreszcie powiedział o swoich niepokojach Końcowi, a Koniec przekazał je mnie.
„Diament wyczuwa nadejście sztormu. Poszedł z tym do kapitana.”
Szyper spojrzał z góry na chudego piętnastolatka, który z ufnością powiadomił go o zbliżającej się burzy. Wokoło panowała piękna pogoda.
– Jak ci na imię, synu? – spytał łagodnie.
– Diament, ojczulku – odrzekł zapytany tym samym tonem.
– Jesteś żeglarzem, synku?
– Jestem Wiatromistrzem – odpowiedział „synek”, a w jego głosie pojawiły się złe nutki.
Zmarszczka między brwiami kapitana pogłębiła się.
– Dobrym? – miejsce kpiny w jego głosie zajęła nieufność.
– Jedynym na tej łajbie – powiedział Diament, urażony. – A gdybyś chciał mnie wynająć tam, w dokach, byłbym najdroższy. Wszyscy tu jesteśmy „błękitni”, człowieku.
– Jak silny będzie sztorm?
– Szóstka, może siódemka w skali. Cały jestem w „mrówkach”. Powietrze smakuje jak żelazo. Nadchodzi od lądu. Mamy jeszcze ze dwie godziny spokoju. Potem nas dogoni i… Losie, chroń niewinnych.
– Ja bym uwierzył – wtrącił się sternik. – Co szkodzi? Kapitan podjął decyzję. Jedyną słuszną.
– Trzymaj kurs – polecił, po czym zawołał do bosmana, wymieniając nazwy żagli:
– Ściągnąć „latawiec”! Skrócić „klingę”! Idziemy na „motylu”! Umocować ładunek!
Jakoż o wyznaczonym przez Diamenta czasie od strony kontynentu pojawiła się na horyzoncie chmura. Mała jak pięść, ale za to popielato-czarna. Zbliżała się szybko, puchnąc i rozpełzając na boki, niczym coś żywego. Obserwowaliśmy rosnący wał ciemnych chmurzysk w posępnych nastrojach. Diament nie powiedział kapitanowi tego, co zdradził nam – ta burza nie była naturalna. Ścigał nas gniew Kręgu.
„Nie chcieli robić przedstawienia przy świadkach. Za dużo statków kręci się po Enite i w ujściu” – podsunął mi gorzko Koniec. – „Popsuliby sobie opinię. A tak, załatwią to czysto i bez wyrzutów sumienia. Nikt się nie dowie.”
„Nie mogli nas zatrzymać, więc chcą zabić.”
„Diament mówi, że to szaleństwo. Chyba wszyscy Wiatromistrze w Zamku pracują nad tym sztormem. Rozchwieją klimat wybrzeża na długie dni. Dlaczego to robią? Czy jesteśmy aż tacy ważni?”
„Chyba jednak jesteśmy. Lekceważyli nas dotąd, a teraz przestraszyli się. Pewnie dowiedzieli się też o bibliotece. Drugi Krąg, rozumiesz, Koniec? Nie przyjęliśmy ich reguł. Chcemy własnych.”
„Rozumiem. Bez przywilejów dla wybranych i bez ograniczeń z powodu kaprysu. Nie byłoby «błękitnych» i «czarnych». Studiowałbym historię, a nie politykę, tak jak oni chcieli.”
„To byłoby piękne. Ale by to stało się rzeczywistością, musimy przeżyć.”
Wiatr dął coraz silniej. Zwinięto resztę żagli. Przy sterze tkwili czujnie sternik i bosman. Zapędzono nas pod pokład, do mrocznych, dusznych kajut. Statek dzielnie wspinał się na kolejne fale, by za chwilę zwalić się ciężko w następną morską dolinę. Bardzo starałem się pokazać dobrą formę, lecz niestety, robiło mi się coraz bardziej niedobrze. Trudne, wręcz niemożliwe jest granie roli przywódcy, gdy żołądek uparcie podchodzi do gardła. Jedynym pocieszeniem mógł być tylko fakt, że nie mnie jednemu. Jedynymi, którzy dobrze znosili kołysanie byli: Nocny Śpiewak, który nadal odsypiał działanie narkotyku, Wężownik i, o dziwo, Myszka. Choć ten ostatni był tak przerażony, że zwinął się w kłębek na koi, zamknął oczy i zasłonił uszy rękami, by odgrodzić się od tego, co słyszeli inni – jękliwego trzeszczenia wręg pod naporem szalejącej kipieli.
„Kamyk, na Miłosierdzie, nie wymiotuj choć przez chwilę! Przenicujesz się!” – To był Koniec, sam wymęczony do ostatnich granic.
„To mają być te dramatyczne przygody na morzu?” – wtrącił się Stalowy. – „Zawsze bardzo lubiłem huśtawkę… ale bardzo… bardzo chciałbym już zejść!”
Ale zejść nie było można. Statek, miotany burzą, podskakiwał wściekle niczym narowisty koń. Rzucało nami od ściany do ściany, jak kamyczkami w puszce. Trzymaliśmy się, czego się tylko dało. Koi, słupków podpierających pokład, listew na ścianach, siebie nawzajem… Przysięgałem sobie, że jeśli wyjdę z tego cało, nigdy już nie wsiądę na żaden statek. Nie postawię stopy na łódce, nawet jeśli woda byłaby równa jak stół, bez jednej falki.
W pewnej chwili Stalowy i Koniec poderwali głowy.
„Nie mamy już masztu…!” – przekazał Stworzyciel ze zgrozą.
W następnym momencie kadłubem targnął potworny wstrząs, jakby morska bestia rozrywała statek pazurami. Brzeg koi wyślizgnął mi się z rąk. Wszystko stanęło dęba. Podłoga uciekła spod nóg, wyrżnąłem głową o powałę, a potem rąbnąłem całym ciężarem na deski, wraz z resztą podróżników. Przy czym co najmniej dwójka wylądowała na mnie.
Statek uniósł się jeszcze parokrotnie. Lecz coraz łagodniej, jak pozbawiona rozmachu chybotka. Coraz spokojniej, leniwie…