Выбрать главу

Trwaliśmy bez ruchu, niepewni, co właściwie się stało.

Jak potem twierdzili zgodnie wszyscy świadkowie, właśnie ten moment, pełen napięcia i oczekiwania, wybrał Nocny Śpiewak, by nareszcie wyjść z letargu. Niewiarygodne, ale (przywiązany do koi) przespał całą tę kotłowaninę i zbudził go dopiero ten ostatni wstrząs.

– Przepraszam…? – spytał żałośnie i dziecinnie. – Czy ja umarłem? Czy to jest piekło…? Wypuśćcie mnie! Ja się poprawię!

Pierwszy parsknął śmiechem Stalowy, a potem dołączyła do niego reszta, łącznie ze mną, gdy Koniec przekazał mi, co zaszło.

Otworzyliśmy drzwi na wąski korytarzyk, a potem klapę prowadzącą na pokład. Wszędzie było wody po kostki, ale sztorm ustał. Na zewnątrz oślepiło nas słońce i przytłoczyło gorąco. Statek był w żałosnym stanie. Złamany tylny maszt, podruzgotane barierki, zerwane reje i ożaglowanie w strzępach. Kolejno pojawiali się na pokładzie wyczerpani członkowie załogi i reszta naszej gromadki. Także Nocny Śpiewak, podtrzymywany przez Srebrzankę i Wężownika. Brakło tylko Wiatru Na Szczycie, lecz i on pojawił się wreszcie – nadal zielonkawy na twarzy.

Byliśmy tak zmordowani, że z początku nie dotarła do nas niezwykłość tej sytuacji. Położyłem się na pokładzie, pod gorącymi promieniami słońca, które wyciągały wilgoć z ubrania i powoli docierało do mnie okropne podejrzenie. Coś było nie tak. Burza była, raptem jej nie ma… Nawet gdyby to Wiatromistrzowie z Kręgu przerwali swe wysiłki, raz rozpętany sztorm trwałby dalej, napędzany siłą bezwładu. I gdzie my właściwie jesteśmy…? Zerwałem się nagle.

„Myszka…?!

Myszka miał minę dzieciaka słusznie podejrzanego o kradzież słodyczy.

– Myszko… Myszeńko, powiedz nam, coś ty właściwie zrobił? – zapytał Stalowy głosem słodko-kwaśnym, gdyż wpadło mu do głowy to samo, co mnie.

– Tttto tttak sssaaaammmo wyyyszłłło – zapewnił Myszka, szczękając zębami, kuląc się pod groźnym wzrokiem starszych i większych kolegów. – Ttto nnie mmoja wwwina…!

Wmieszał się kapitan i trzeba było mu wyjaśnić, co właściwie się stało. Małego Wędrowca zawiodły nerwy. Ryzykując życiem wszystkich obecnych, „przerzucił” cały statek na ślepo, kierując się wyłącznie instynktem. Cud, że w ogóle jesteśmy „gdziekolwiek”. I że żyjemy, nie rozmazawszy się w bezkresie pozaprzestrzeni. A w tej chwili możemy być dosłownie wszędzie, w każdym punkcie Zachodniego Oceanu, Morza Smoków, Morza Syren albo gdziekolwiek indziej.

– Przywiążę tego gówniarza za nogę do liny i przeciągnę pod kilem! – warknął kapitan.

– Nie waż się mnie dotknąć! – krzyknął Myszka przez łzy. – Świnie! Wszyscy byśmy się potopili, gdyby nie ja! Tacy z was przyjaciele?!

– Ta Mysz… – zaczął Promień i nie skończył, bo mały Wędrowiec rzucił w niego szczątkiem relingu.

– Nie mów na mnie: „Ta Mysz”! – wrzasnął, purpurowy z gniewu i płaczu. – Ja mam imię! Ty… ty… cacane książątko!

Promień cofnął się, chyba po raz pierwszy w życiu zapominając, do czego służy język. Myszka Jodłowy roztrącił stojących mu na drodze i schował się na powrót pod pokładem.

„Słońce spadło z nieba, ptaki latają tyłem” – skomentował zadziwiony Stalowy, który w pośpiechu przekazywał mi przebieg całej awantury. – „Pierwszy raz coś takiego widzę.”

Mieliśmy ważniejsze zajęcia niż zajmowanie się humorami Myszki. Należało dokonać niezbędnych napraw, zająć się tymi, którzy ucierpieli w czasie burzy, uporządkować z grubsza pokład. Lecz wszyscy odczuwali wyrzuty sumienia. Prawdy nie można zmienić. Myszką, jako najmłodszym, pomiatano. Nic dziwnego, że w końcu miał tego dość. Dziwne było tylko, że wybuchnął po tak długim czasie.

Szyper z grubsza ustalił nasze położenie za pomocą busoli, a gdy zapadła noc, upewnił się, patrząc w gwiazdy. Nie było już żadnych wątpliwości: znajdowaliśmy się na Zachodnim Oceanie, za Smoczym Archipelagiem.

Wyciągnęliśmy nadąsanego Myszkę z dusznej kajuty, by oddać mu hołdy należne największemu Wędrowcowi wszech czasów. Dopiero wtedy, oszołomiony, i przestraszony i szczęśliwy jednocześnie, dowiedział się, czego właściwie dokonał.

– To ja mam aż taki zasięg…? – dziwił się, gdy chwaliliśmy go bez umiaru. – Chciałem tylko, żebyśmy byli gdzieś, gdzie jest spokojnie i ciepło…

– To ci nieźle wyszło – rzekł z uznaniem Wężownik. -Taki kawał drogi! Będziesz mógł „skakać” z Jaszczura na kontynent, na piwo.

– Chyba nie będę chciał – odparł Myszka, śmiejąc się. – Rwo i tak będzie wytwarzał Nocny Śpiewak.

***

Tak więc dopływaliśmy do wybrzeży Jaszczura od całkiem innej strony, niż pierwotnie zamierzaliśmy. Statek brnął przez fale, niedożaglowany, gdyż tylny maszt pękł w połowie i galeota zachowywała się jak zraniony ptak o jednym tylko skrzydle. Niebawem pojawiły się pierwsze smoki, szybujące wysoko ponad nami. Zwykle okrążały nas kilkakrotnie i odlatywały, nie próbując nawiązać kontaktu. Obawialiśmy się, czy nie zaatakują, gdy tylko bardziej zbliżymy się do wyspy. Na wierzchołku masztu powiewał pęk błękitnych szarf, a Bestiar każdemu skrzydlatemu zwiadowcy starał się przekazać taki sam komunikat: „Bezbronni, niegroźni, potrzebujący pomocy, bardzo młodzi, szczenięta…” Najwyraźniej pomagało, gdyż czas mijał, a smoki, choć coraz bardziej zniżały lot, przyglądały się tylko ciekawie, nakrywając nas cieniami wielkich skrzydeł.

Aż nadszedł dzień, gdy okaleczony statek dobrnął do przybrzeżnych wód Jaszczura. Wyspa rysowała się przed nami w postaci grubego pasma zieleni. Prawdziwa radość dla oczu znużonych jednostajnym widokiem nieba i błękitnozielonej wody. Było to zwłaszcza ulgą dla Wiatru Na Szczycie. Góral z dziada pradziada, fatalnie czuł się na chybotliwym pokładzie. Wszyscy zdążyliśmy przywyknąć, a on nadal chorował przy co silniejszym wietrze. Sto razy zdążył przekląć swoją decyzję ucieczki z Lengorchii.

Na niebie rozsypały się podłużne plamki – znajome kształty smoków, którym odległość odbierała konkretne barwy i wyraźne kontury. Przyglądaliśmy się temu bez niepokoju. Nawet Myszka i najbardziej nerwowi członkowie załogi zdążyli przyzwyczaić się do tego widoku. Smoki zbliżały się, tańcząc w powietrzu, kreśląc na niebie zawiłe pętle. Było to największe stado, jakie widzieliśmy do tej pory. Rozdzieliły się na dwie grupy, omijając galeotę po obu stronach. Gibkie ciała śmigały całkiem niedaleko – czarne, stalowosiwe, brązowe i rudawe, białe jak mleko… Przez ogromne skrzydła przeświecał blask słoneczny, barwiąc je na złocistoróżowo.

Nagle jeden ze smoków zawrócił ostro, prawie dotykając wody końcem skrzydła. Zaniepokojeni ludzie zgromadzili się koło masztu, pod wątłą osłoną żagla. Pozostałem jako jedyny na rufie. Smok był biały. Serce waliło mi jak oszalałe w radosnym przeczuciu. Zaciskałem pięści aż do bólu i myślałem, nie mogąc, nie śmiejąc dokończyć: „Żeby to był… żeby to był…”

I był. Wylądował niepewnie, drapiąc pazurami deski pokładu i machając skrzydłami. Szeroko otwierał szkarłatne oczy, drgały mu wrażliwe nozdrza.

„Kamyk.”

„Pożeracz Chmur.”

Tylko tyle. Nie trzeba było więcej. Zatopieni w pełnym kontakcie, przestaliśmy zauważać resztę świata. Objąłem wielką smoczą głowę, a Pożeracz Chmur otoczył mnie łapami. Od dawna nie czułem się tak szczęśliwy, spokojny i absolutnie bezpieczny. Wróciłem do domu.

***

I na tym mógłbym zakończyć. Na tej scenie, pięknej i w dużej mierze patetycznej. Ale to byłoby szachrajstwo. Życie wciąż się toczy dalej.

Na przykład siedzę w tej chwili w miłym, cienistym zakątku na terytorium Skaczącej Gwiazdy. Na kolanach mam kawałek deski, na desce rozłożony pamiętnik. A pisać mogę tylko dlatego, że dwa dni temu zwichnąłem nogę w kostce i zostałem zwolniony z ciężkich robót w starym mieście. Tyle z tego pożytku, że nareszcie mogę uporządkować i zapisać to wszystko, co zdarzyło się od tamtej pamiętnej wiosny.