– Niecałe pięć minut temu. Pojechali za nimi ci w citroënie.
– Czy wzięły pana samochód?
– Nie. Moja żona zamówiła taksówkę.
– Jadę tam – rzekł Jason.
– Przewidziałem to – powiedział Villiers. – Znalazłem adres tego kościoła.
Bourne rzucił pięćdziesięciofrankowy banknot na oparcie przedniego siedzenia. Kierowca pochwycił go szybko.
– Zależy mi bardzo, żeby być w Neuilly-sur-Seine jak najszybciej – powiedział Jason. – W kościele pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu. Wie pan, gdzie to jest?
– Ależ oczywiście, proszę pana. To najpiękniejszy kościół w dzielnicy.
– Jak mnie pan tam szybko zawiezie, dołożę następne pięćdziesiąt franków.
– Polecimy jak na skrzydłach aniołów!
I rzeczywiście polecieli, narażając na szwank większość napotkanych po drodze pojazdów.
– Już widać wieże Najświętszego Sakramentu – powiedział dzielny kierowca dwanaście minut później, pokazując przez przednią szybę trzy strzeliste wieże z kamienia. – Jeszcze minuta lub dwie, jeżeli pozwolą ci idioci, których powinno się usunąć z jezdni…
– Niech pan zwolni – przerwał Bourne, skupiając swą uwagę nie na wieżach kościoła, lecz na samochodzie, od którego dzieliło ich kilka pojazdów. Zobaczył go, gdy brali zakręt; szary citroën z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach.
Stanęli na światłach, samochody się zatrzymały. Jason rzucił drugi pięćdziesięciofrankowy banknot na siedzenie i otworzył drzwiczki.
– Zaraz wracam. Kiedy światła się zmienią, niech pan jedzie wolno naprzód. Wskoczę w biegu.
Bourne wysiadł i lawirował między samochodami, aż zobaczył litery N.Y.R. i po nich numer 768, który już teraz nie miał dla niego znaczenia. Taksówkarz zapracował na swoje pieniądze.
Światła się zmieniły i sznur pojazdów ruszył chwiejnie naprzód niczym wydłużony owad rozciągający swój opancerzony odwłok. Taksówka zbliżyła się wolno. Jason otworzył drzwiczki i wskoczył do środka.
– Dobra robota – powiedział.
– Nie bardzo wiem, o co chodzi.
– Sprawa sercowa. Trzeba złapać zdrajcę na gorącym uczynku.
– W kościele? Świat zmienia się dla mnie za szybko.
– Ale z ruchem ulicznym pan sobie radzi – powiedział Bourne. Podjechali do ostatniego zakrętu przed kościołem Najświętszego Sakramentu. Bourne nie widział dobrze pasażerów citroëna, mimo że dzielił ich tylko jeden samochód. Citroën zniknął za rogiem. Coś nie dawało Jasonowi spokoju. Obecność tych ludzi za bardzo rzucała się w oczy. Tak jakby żołnierze Carlosa chcieli, żeby śledzony wiedział o ich obecności.
Ależ to oczywiste! W taksówce oprócz Jacqueline Lavier była Madame Villiers. I ludziom w citroënie zależało, żeby żona Villiersa wiedziała, że jadą za nimi.
– Oto i Najświętszy Sakrament – powiedział kierowca wjeżdżając na ulicę, gdzie wśród wypielęgnowanych trawników, tu i ówdzie ozdobionych rzeźbami i pociętych kamiennymi ścieżkami, wznosił się wspaniały kościół z okresu późnego średniowiecza. – Co teraz?
– Niech pan się zatrzyma w tym miejscu – polecił Jason, wskazując wolne miejsce w rzędzie zaparkowanych samochodów.
Taksówka z żoną Villiersa i Lavier stanęła przed ścieżką niedaleko posągu świętego. Pierwsza wysiadła żona Villiersa, bardzo atrakcyjna kobieta, i podała rękę Jacqueline Lavier. Lavier była szara na twarzy. Miała duże okulary przeciwsłoneczne w pomarańczowych oprawkach i białą torebkę, straciła jednak swą wcześniejszą elegancję. Korona przetykanych siwizną włosów opadała teraz prostymi, luźnymi kosmykami po bokach trupio bladej twarzy. Miała na sobie podarte pończochy. Bourne’a dzieliło od niej co najmniej sto metrów, a mimo to wydawało się, że słyszy jej krótki, urywany oddech. Lavier straciła całą swoją wyniosłość, jej ruchy stały się niepewne.
Szary citroën posuwał się za taksówką i stanął przy krawężniku. Nikt nie wysiadł, tylko z bagażnika zaczął się wysuwać metalowy pręcik, na którym pobłyskiwały promienie słońca. Uruchomili antenę i zaczęli przekazywać zaszyfrowaną wiadomość. Jason czuł się jak zahipnotyzowany, lecz nie tym, co się działo i co było mu dobrze znane. Nurtowało go coś innego. Nie wiadomo skąd pojawiły się słowa:
Delta do Almanacha, Delta do Almanacha. Nie będzie odpowiedzi. Potwierdź, bracie.
Almanach do Delty. Wykonać według rozkazu. Wycofaj się, wycofaj. Akcja skończona.
Delta do Almanacha. To ty jesteś skończony, bracie. Odpieprz się. Delta się wyłącza, sprzęt zostanie zniszczony. Bez odbioru.
Nagle otoczyły go ciemności, znikło słońce. W miejsce strzelistych wież kościoła pojawiły się czarne, nieregularne kształty liści drgające pod opalizującym światłem chmur. Wszystko się poruszało, wszystko się poruszało, on też musiał się poruszać. Bezruch oznaczał śmierć. Rusz się! Na miłość boską, rusz się!
I wykończ ich. Po kolei. Podczołgaj się bliżej; pokonaj strach – ogromny strach – i zmniejsz ich liczbę. Zmniejsz liczbę! Mnich wyraził się jasno. Nóż, drut, kolano, pięść; znasz narzędzia zniszczenia. Narzędzia śmierci.
Dla komputera śmierć jest daną statystyczna. Dla ciebie oznacza przetrwanie.
Mnich.
Mnich?
Znów pojawiło się słońce, oślepiając go na chwilę. Stał na chodniku i wpatrywał się w szarego citroëna zaparkowanego sto metrów dalej. Trudno było jednak cokolwiek zobaczyć; dlaczego tak trudno? Mgiełka, mgła… już nie ciemność, lecz nieprzenikniona mgła. Było mu gorąco, nie, było mu zimno. Zimno! Podniósł gwałtownie głowę, świadomy nagle tego, gdzie jest i co robi. Twarz miał przyciśniętą do szyby, zmatowiała od jego oddechu.
– Nie będzie mnie przez kilka minut – powiedział do kierowcy. – Proszę tu zaczekać.
– Będę czekał choćby i cały dzień, jeśli pan sobie tego zażyczy.
Jason postawił kołnierz płaszcza, nasunął kapelusz i założył okulary w rogowych oprawkach. Ruszył w stronę kiosku z dewocjonaliami. Idąc obok jakiegoś małżeństwa zbliżył się do lady i stanął za matką z dzieckiem. Widział stąd dokładnie szarego citroëna; taksówka zamówiona do Parc Monceau już odjechała, odesłała ją żona Villiersa. Bourne’owi wydało się to dziwne, gdyż w tej okolicy trudno było o taksówki.
Trzy minuty później powód okazał się zrozumiały… i niepokojący. Od strony kościoła zbliżała się szybko żona Villiersa. Jej posągowa postać przyciągała pełne podziwu spojrzenia przechodniów. Podeszła prosto do samochodu, powiedziała coś do mężczyzn siedzących z przodu i otworzyła tylne drzwi.
Torebka. Biała torebka! Żona Villiersa miała torebkę, którą zaledwie kilka minut temu ściskała kurczowo Jacqueline Lavier. Wsiadła na tylne siedzenie citroëna zatrzaskując drzwiczki. Uruchomiono silnik i rozległo się głośne kichnięcie – sygnał szybkiego, nagłego ruszania. W miarę jak samochód się oddalał, błyszczący metalowy pręcik anteny chował się, stając się coraz krótszy. Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego dała swoją torebkę żonie Villiersa? Bourne ruszył z miejsca, instynkt jednak kazał mu stanąć. Pułapka? Skoro śledzono Lavier, to może ci, którzy ją śledzili, byli również obserwowani – i to nie tylko przez niego.
Rozglądał się po ulicy, patrząc uważnie na przechodniów, przypatrując się wszystkim samochodom, kierowcom i pasażerom. Szukał twarzy, która wydawałaby się obca tej ulicy, tak jak zdaniem Villiersa ci dwaj mężczyźni w citroënie byli obcy okolicy Parc Monceau.