– Zadzwoń do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu w Neuilly-sur-Seine. Spytaj o kobietę, która w czasie spowiedzi popełniła samobójstwo. Niczym nie ryzykujesz. Zatelefonuję do ciebie później.
Odwiesiwszy słuchawkę, Bourne opuścił budkę. Zszedł z krawężnika, by złapać taksówkę. Drugi raz zadzwoni do d’Anjou jakieś dziesięć domów dalej. Niełatwo uśpić czujność człowieka z „Meduzy”, więc tymczasem nie wolno dopuścić, żeby elektroniczne urządzenia dokonały ogólnej chociażby lokalizacji aparatu, którym się posługiwał.
Delta? Twój głos poznałbym wszędzie… Paryż to nie Tam Quan… Tam Quan, Tam Quan! Kain to Charlie, a Delta to Kain. „Meduza”!
Przestań. Nie myśl o czym… nie powinieneś. Skup się na tym, co jest. Na tej chwili. Na sobie. Nie na tym kimś, o którym mówią tamci – nawet nie na tym, za którego się uważasz. Po prostu na teraźniejszości. Na człowieku, który zna odpowiedzi na twoje pytania.
Pracujemy dla różnych pracodawców…
To jest klucz.
Powiedz mi! Na litość boską, powiedz mi! Kim on jest? Kto jest moim pracodawcą, d’Anjou?
Taksówka zahamowała ocierając się niemal o jego kolana. Jason otworzył drzwiczki, wsunął się do środka.
– Place Vendóme – zażądał, wiedząc, że to niedaleko Saint-Honoré. By urzeczywistnić plan, który właśnie zrodził się w jego głowie, musiał się tam znaleźć. Przewagę swą powinien wykorzystać podwójnie. Spróbuje przekonać d’Anjou, że ci, co go śledzą, zamierzają go zabić. Tamci z kolei nie mogą wiedzieć, że ich też ktoś śledzi.
Na Vendôme panował jak zwykle dziki tłok. Bourne dojrzał na rogu budkę telefoniczną. Wysiadł z taksówki, wszedł do budki, nakręcił numer „Les Classiques”; od rozmowy, którą odbył z Neuilly-sur-Sei1 minęło dokładnie czternaście minut.
– D’Anjou?
– Wszystko, czego się dowiedziałem, to to, że jakaś kobieta podczas spowiedzi targnęła się na życie.
– Tylko mi nie mów, że się tym zadowoliłeś… „Meduzyjczyk” nie poprzestałby na czymś takim.
– Poczekaj, wyłączę na chwilę centralkę. – W słuchawce na jakieś cztery sekundy zapanowała cisza, po czym ponownie odezwał się głos d’Anjou: – Kobieta w średnim wieku, siwa, wytwornie ubrana, torebka od St. Laurenta. Jedna z dziesięciu tysięcy mieszkanek Paryża. Skąd mam wiedzieć, czy którejś nie zwabiłeś i nie zamordowałeś, by mieć pretekst do tej rozmowy?
– O, na pewno i zatargałem ją do kościoła niby jakąś piętę, a krew kapiąca z jej rany znaczyła ślad na kamiennej posadzce. Miej rozum, d’Anjou. Zacznijmy od tego, co oczywiste. Skąd miałaby mieć tę torebkę, skoro nosiła białą torbę ze skóry? Nie reklamowałaby chyba konkurencji?
– Co utwierdza mnie w moim przekonaniu. To nie była Jacqueline Lavier.
– Co tym bardziej utwierdza mnie w moim przekonaniu. Dokumenty w torebce opiewały na kogoś innego. Ciało zostanie odebrane możliwie jak najszybciej i nikt nie przyczepi się do „Les Classiques”.
– Bo ty tak mówisz?
– Nie, bo jest to metoda, którą Carlos posłużył się w pięciu znanych mi zabójstwach. – Faktycznie były mu znane. To go przerażało. – Ktoś ponosi zagadkową śmierć z rąk nieznanych sprawców. Policja początkowo myśli, że to taki a taki, a kiedy wreszcie dojdzie, kim był naprawdę, Carlos zawiera już kontrakt w innym kraju. Śmierć Lavier była odmianą tej metody i tyle.
– Gadanie, Delta. Zwykle niewiele mówiłeś, ale jeśli już się zdecydowałeś, było to tylko gadanie.
– Gdybyś mógł być na Saint-Honoré za trzy, cztery tygodnie – niestety, to nierealne – to miałbyś okazję zobaczyć koniec tej historii. Upadek samolotu, zniknięcie łodzi na Morzu Śródziemnym. Ciała spalone lub zaginione. Ofiary jednakże zidentyfikowane. Lavier i Bergeron. Tyle że tylko jedno z nich będzie naprawdę martwe. Madame Lavier. Bo Monsieur Bergeron cieszy się specjalnymi względami, o czym pewnie nie wiesz. Bergeron wróci do interesu. A co do ciebie, to powiększysz statystykę nieszczęśliwych wypadków.
– A ty?
– Zgodnie z tym planem też umrę. Liczą, że pomożesz im mnie dostać.
– Logiczne. Obaj byliśmy w „Meduzie” i oni o tym wiedzą. Carlos wie. Liczą, że mnie rozpoznasz.
– A ty mnie?
D’Adjou milczał chwilę.
– Tak – odrzekł. – Jak ci już powiedziałem, pracujemy teraz dla różnych szefów.
– O czym właśnie chciałbym z tobą porozmawiać.
– O czym tu rozmawiać, Delta? Ale przez pamięć o przeszłości, o tym, co zrobiłeś dla nas w Tam Quan, posłuchaj rady „meduzyjczyka”. Jeśli nie wyniesiesz się zaraz z Paryża, to uważaj się za trupa, zgodnie z tym, co powiedziałeś przed chwilą.
– Nie mogę.
– Powinieneś. Gdybym miał taką możliwość, sam pociągnąłbym za spust i pozwolił, żeby mi dobrze za to zapłacili.
– Daję ci więc taką możliwość.
– Wybacz, że uznam to za absurd.
– Bo nie wiesz, czego chcę czy też ile jestem skłonny zaryzykować, żeby to dostać.
– Tak, ty nie liczysz się z ryzykiem. To twoi wrogowie faktycznie znajdą się w niebezpieczeństwie. Znam cię, Delta… Muszę już wracać do centralki. Życzyłbym ci udanego polowania, gdyby nie to, że…
Musiał sięgnąć po ostatnia broń, posłużyć się jedyną groźbą zdolną powstrzymać d’Anjou od odłożenia słuchawki.
– Do kogo zwracasz się po instrukcje, skoro Parc Monceau został wyeliminowany?
Cisza w słuchawce świadczyła o napięciu, jakie zapanowało po drugiej stronie.
– Coś ty powiedział? – wyszeptał w końcu d’Anjou.
– Dlatego ją zabito, prawda? I dlatego ciebie też zabiją. Poszła do Parc Monceau i zginęła. Ty również odwiedzałeś Parc Monceau i też zginiesz. Byłbyś dla Carlosa ciężarem; po prostu za dużo wiesz. Miałby narażać na niebezpieczeństwo taki układ? Posłuży się tobą, ażeby mnie zwabić w pułapkę, po czym cię zabije i stworzy od nowa „Les Classiques”. A tak między nami „meduzyjczykami”, dalej mi nie wierzysz?
Teraz milczenie trwało dłużej i było jakby intensywniejsze niż przedtem. Najwyraźniej stary „meduzyjczyk” potrzebował czasu, żeby odpowiedzieć sobie na kilka pytań.
– Czego chcesz ode mnie? Poza mną samym? Powinieneś wiedzieć, że zakładnicy się nie liczą. Prowokujesz mnie, zaskakujesz mnie tym, czego się dowiedziałeś. Żywy czy martwy – nie przydam ci się; więc czego chcesz?
– Informacji. Jeśli je posiadasz; w nocy opuszczę Paryż i ani ty, ani Carlos nigdy już o mnie nie usłyszycie.
– Jakich informacji?
– Skłamiesz, jeżeli spytam teraz. Ja w każdym razie bym skłamał. Ale kiedy się spotkamy, powiesz mi prawdę.
– Z drutem owiniętym wokół szyi?
– Wśród ludzi?
– Jak to wśród ludzi? W biały dzień?
– Za godzinę. Przed wejściem do Luwru. Przy schodach. Obok postoju taksówek.
– Luwr? Ludzie? Informacje, które zadowolą cię na tyle, że wyjedziesz?… Nie spodziewasz się chyba, że zechcę rozmawiać z tobą o moim pracodawcy?
– Nie o twoim. O moim.
– O Treadstone?
Wiedział! Philippe d’Anjou znał odpowiedź! Spokojnie. W żadnym wypadku nie wolno okazywać zdenerwowania.
– Siedemdziesiąt jeden – uzupełnił Jason. – Jedno proste pytanie i znikam. Jeśli udzielisz mi odpowiedzi – ale prawdziwej – dostaniesz ode mnie coś w zamian.
– A cóż ja mógłbym dostać od ciebie? Z wyjątkiem ciebie samego?
– Informację, która pozwoli ci przeżyć. Nie ma gwarancji, ale uwierz w to, co ci powiem, bo bez tego nie przeżyjesz. Pamiętaj, Parc Monceau, d’Anjou.
Znowu milczenie. Bourne widział oczyma wyobraźni, jak siwowłosy „meduzyjczyk” wpatruje się w tablicę centralki telefonicznej, nazwa zaś zamożnej dzielnicy Paryża coraz to głośniej rozbrzmiewa mu w uszach. Z Parc Monceau wiało śmiercią, o czym d’Anjou wiedział równie dobrze, jak o tym, że kobietą zabitą w Neuilly-sur-Seine była Jacqueline Lavier.