– I co mogłoby być tą informacją? – spytał d’Anjou.
– Nazwisko twego pracodawcy. Razem z przekonywającym dowodem, oddane w zaklejonej kopercie adwokatowi, stanowiłyby gwarancję twego życia. Gdyby miało się ono skończyć w jakiś nienaturalny sposób, choćby nawet w nieszczęśliwym wypadku, adwokat otworzy kopertę i ujawni jej zawartość. To twoje zabezpieczenie, d’Anjou.
– Rozumiem – odparł cicho „meduzyjczyk”. – Ale mówisz, że śledzą mnie, chodzą za mną.
– Zabezpiecz się – powiedział Jason. – Powiedz im prawdę. Znasz numer, pod który trzeba zadzwonić, nie?
– Znam, stary – w głosie starca zabrzmiała nutka zdumienia.
– Dotrzyj do niego, powtórz mu, co ci powiedziałem… ale oczywiście nie o wymianie. Powiedz, że skontaktowałem się z tobą, bo chcę się spotkać. Że to nastąpi za godzinę pod Luwrem. Powiedz mu prawdę.
– Postradałeś zmysły.
– Wiem, co robię.
– Kiedyś wiedziałeś… Zastawiasz na siebie pułapkę, przygotowujesz sobie własną egzekucję.
– W którym razie zostaniesz hojnie wynagrodzony.
– Albo załatwiony, jeśli jest tak, jak twierdzisz.
– Przekonajmy się o tym. Skontaktuję się z tobą nie w ten, to w inny sposób, masz na to moje słowo. Mają moje fotografie, więc będą wiedzieli, kiedy to nastąpi. Lepsza sytuacja, nad którą się panuje, od tej, która wymknęła się spod kontroli.
– Teraz słyszę Deltę – stwierdził d’Anjou. – Nie zastawia na siebie pułapki, nie maszeruje przed plutonem egzekucyjnym, nie prosi o opaskę na oczy.
– Nie, nie prosi – przyznał Delta. – Nie masz wyboru, d’Anjou. Za godzinę. Przed Luwrem.
Niezawodność pułapki leży w jej zasadniczej prostocie. Odwrotna pułapka, z natury rzeczy bardziej skomplikowana, musi być przeprowadzona jeszcze prościej i sprawniej.
Te słowa przyszły mu do głowy, gdy czekał na taksówkę na Saint-Honoré, u wylotu ulicy wiodącej do „Les Classiques”. Udając amerykańskiego turystę, którego żona udała się na zakupy do sklepów z haute couture, poprosił kierowcę, żeby okrążył ze dwa razy cały ciąg budynków. Dostrzeże ją, gdy w końcu wynurzy się z któregoś magazynu.
Dostrzegł, owszem, ale ludzi Carlosa. Gumowa nakładka wieńcząca czubek anteny na czarnym sedanie stanowiła zarówno dowód, jak i ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Gdyby dało się jakoś ją skrócić, z miejsca poczułby się lepiej, jednakże nie było na to sposobu. Pozostawała mylna informacja. Jason musi się jakoś postarać, by w ciągu następnych czterdziestu pięciu minut nadano przez to radio mylną informację. Ukryty na tylnym siedzeniu taksówki przyjrzał się dokładnie dwóm mężczyznom w aucie po przeciwnej stronie ulicy. Jeśli różnili się czymś od setki podobnych mężczyzn na Saint-Honoré, to tylko tym, że nie rozmawiali ze sobą.
Na chodniku pojawił się Philippe d’Anjou w szarym kapeluszu na siwych włosach. Omiótł spojrzeniem ulicę, z czego Bourne wywnioskował, że były „meduzyjczyk” zapewnił sobie obstawę. Zadzwonił pod umówiony numer, wyjawił swe zaskakujące informacje, mógł więc sądzić, że samochód z ludźmi już czeka, by za nim pojechać.
Do krawężnika podjechała, zapewne zamówiona telefonicznie, taksówka. D’Anjou powiedział coś do kierowcy i wsiadł. Po przeciwnej stronie ulicy wysunęła się złowrogo ze swego gniazda antena; polowanie się rozpoczęło.
Sedan ruszył za taksówką d’Anjou. Jason tylko na to czekał. Pochylił się do kierowcy i powiedział z udanym zirytowaniem:
– Na śmierć zapomniałem, że rano miał być Luwr, a zakupy dopiero po południu. Boże, toż jestem spóźniony już pół godziny. Proszę zawieźć mnie pod Luwr.
– Mais oui, monsieur, le Louvre.
Podczas krótkiego przejazdu do zwróconej ku Sekwanie monumentalnej fasadzie Luwru taksówka Jasona dwa razy wyprzedzała czarnego sedana i natychmiast zostawała w tyle. Dzięki tym zbliżeniom Bourne zobaczył to, co go interesowało. Mężczyzna obok kierowcy mówił coś raz po raz do trzymanego w dłoni mikrofonu. Carlos widać chciał mieć pewność, że potrzask nie stracił kolców: pozostali jego ludzie obstawiali już teren egzekucji.
Znaleźli się przed ogromnym wejściem do muzeum.
– Proszę stanąć za tamtymi taksówkami – polecił Jason.
– One czekają na klientów, monsieur. Ja mam klienta, pan jest moim klientem. Zawiozę pana do…
– Proszę robić to, co każę – przerwał mu Bourne i rzucił pięćdziesiąt franków na przednie siedzenie.
Taksówkarz skierował samochód do kolejki. Czarny sedan znajdował się w odległości dwudziestu metrów na prawo od nich; mężczyzna z mikrofonem odwrócił się i patrzył przez tylną lewą szybę. Jason poszedł za jego spojrzeniem. Jak mógł się spodziewać, kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim, na otwartej dużej przestrzeni stał szary samochód, ten sam, który towarzyszył Jacqueline Lavier i żonie Villiersa w ich drodze do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, a potem tę drugą, gdy doprowadziła już pierwszą do jej ostatniej spowiedzi, wywiózł pośpiesznie z Neuilly-sur-Seine. Bourne zobaczył, że antena na tamtym samochodzie opuszcza się. A po prawej stronie żołnierz Carlosa nie trzymał już mikrofonu i antena na czarnym sedanie też się chowała; łączność została nawiązana, kontakt wzrokowy – potwierdzony. Czterech mężczyzn. To właśnie byli siepacze Carlosa.
Bourne powiódł wzrokiem po mrowiu ludzkim przed wejściem do Luwru i wyłowił z niego natychmiast eleganckiego d’Anjou, który rozglądając się nerwowo spacerował w tę i z powrotem wzdłuż wielkiego bloku z białego granitu okalającego z lewa marmurowe schody.
Teraz! Nadszedł czas nadania mylnej informacji.
– Niech pan rusza – polecił kierowcy.
– Słucham?
– Dostanie pan dwieście franków, jeśli zrobi pan to, co każę. Niech pan ruszy i dojedzie do początku kolejki, po czym niech pan skręci dwa razy w lewo i wróci do tamtego wjazdu.
– Nie rozumiem, monsieur!
– Nie musi pan. Trzysta franków.
Samochód skręcił w prawo, zrównał się z początkiem kolejki, gdzie taksówkarz zakręcił ostro, kierując samochód w stronę rzędu zaparkowanych pojazdów. Bourne tymczasem wyszarpnął zza paska pistolet, wsadził go między kolana i sprawdził tłumik dokręcając go mocno.
– Dokąd życzy pan sobie jechać? – spytał zaskoczony taksówkarz, gdy znaleźli się na podjeździe prowadzącym z powrotem do Luwru.
– Niech pan zwolni! – zażądał Jason. – Widzi pan ten duży szary samochód przed nami, skierowany ku wejściu od strony Sekwany?
– Ależ oczywiście.
– Niech pan objedzie go wolno z prawej strony. – Bourne przesunął się na lewe siedzenie, opuścił szybę, cofnął głowę i pistolet. Ujawni się, ale dopiero za kilka sekund.
Gdy taksówka zrównała się z maską sedana, kierowca znowu zakręcił. Auta znalazły się równolegle do siebie. Jason wystawił głowę i pistolet. Wycelowawszy w tylną szybę szarego samochodu oddał pięć strzałów, rozbijając szkło i wprawiając w zaskoczenie tamtych, którzy zaczęli wołać coś do siebie, zsuwając się jednocześnie na podłogę przed przednim siedzeniem. Ale zdążyli go jeszcze zobaczyć. To było tą mylną informacją.
– Uciekamy! – wrzasnął Bourne do przerażonego taksówkarza, rzucając trzysta franków na przednie siedzenie i wciskając swój miękki pilśniowy kapelusz w tylne okienko. Taksówka pomknęła ku kamiennej bramie Luwru.
Teraz.
Jason przeturlał się na siedzeniu, otworzył drzwi samochodu i wypadł, na chodnik wykrzykując ostatnią instrukcję dla szofera: