– I co, nie zechciałby ci już pomóc?
Jason chwilę milczał.
– Nie wiem, czy on może pomóc sam sobie. Ma własne kłopoty; jest alkoholikiem. Nie pijakiem, lecz najgorszego rodzaju alkoholikiem. Zdaje sobie z tego sprawę i jest zadowolony. Jak długo może żyć mając milion dolarów? Jak długo ci przybrzeżni piraci pozwolą mu żyć, dowiedziawszy się o forsie?
– Tak czy inaczej możesz udowodnić, że tam byłeś. Przez sześć miesięcy przebywałeś w odosobnieniu, chory. Nie kontaktowałeś się absolutnie z nikim.
– Jak przekonać o tym tych z Treadstone? Z ich punktu widzenia jestem chodzącym magazynem tajemnic państwowych. Inaczej nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. Skąd mają mieć pewność, że nie rozmawiałem z nieodpowiednimi ludźmi?
– Powiedz im, żeby wysłali kogoś do Port Noir.
– Żeby spotkał się z niemymi spojrzeniami, milczeniem? Uciekłem z wyspy w nocy, a połowa tych przybrzeżnych czaiła się na mnie z drągami. Jeśli któryś z nich obłupił Washburna, to skojarzy fakty i da nogę.
– Jasonie, nie rozumiem, do czego zmierzasz? Masz swoją odpowiedź; odpowiedź, której szukałeś od chwili, gdy otworzyłeś oczy tamtego poranka w Port Noir. O co ci jeszcze chodzi?
– Po prostu muszę być ostrożny. „Wszystko można, lecz z ostrożna!” – odrzekł z irytacją. – „Jacku, skacz jak pasikonik, to cię płomień nie dogoni! Skacz jak kangur, skacz jak pchła, groźny jęzor świeca ma!” I co powiesz o mojej pamięci, hę?! – wykrzyknął i umilkł.
Marie przeszła przez pokój i stanęła przed nim.
– Doskonała. Ale nie o to chodzi, prawda? Nie chodzi o ostrożność.
Jason pokręcił głową.
– Nie – odparł. – Odczuwałem strach przy każdym kolejnym kroku; przerażało mnie to, czego się dowiadywałem. A teraz, zbliżając się do końca, boję się, jak jeszcze nigdy do tej pory. Skoro nie jestem Jasonem Bourne’em, to kim jestem? Co ja zostawiłem za sobą? Nie pomyślałaś nigdy o tym?
– Wielokrotnie, kochanie. Na swój sposób jestem przerażona bardziej od ciebie. Ale przecież nie zatrzymamy się. Modlę się o to do Boga, wiedząc jednocześnie, że nic już nas nie powstrzyma.
Attaché Ambasady Amerykańskiej przy Avenue Gabriel wszedł do biura pierwszego sekretarza i starannie zamknął drzwi. Mężczyzna siedzący za biurkiem uniósł wzrok.
– Czy pan jest pewien, że to on?
– Jestem pewien tylko tego, że użył właściwego szyfru – stwierdził attaché i zbliżył się do biurka trzymając obramowaną na czerwono tekturkę. – Oto identyfikator – powiedział podając ją pierwszemu sekretarzowi. – Sprawdziłem wszystkie podane przez niego słowa i jeśli mamy się na tym opierać, musimy uznać jego autentyczność.
Mężczyzna za biurkiem przyjrzał się tekturce.
– Kiedy powołał się na Treadstone?
– Jak mu oświadczyłem, że to ja decyduję o tym, czy i kiedy zostanie skontaktowany z kimś z wywiadu amerykańskiego. Najwyraźniej sądził, że spadnę z krzesła słysząc, że nazywa się Jason Bourne. Kiedy spytałem, czym mogę mu służyć, miał minę, jakby chciał się na mnie rzucić.
– I nie powiedział, żeby sprawdzić jego identyfikator?
– Czekałem na to, lecz daremnie. Ktoś, czyja krótka charakterystyka brzmi: „Doświadczony oficer liniowy. Niewykluczona dezercja lub przetrzymanie przez wroga”, powinien użyć słowa „identyfikator” i wszystko byłoby w porządku. Ale nie użył.
– Więc może nie jest autentyczny?
– Cała reszta się jednak zgadza. Powiedział, że od sześciu miesięcy jest poszukiwany przez D. C. Wtedy to właśnie wymienił Treadstone. Oświadczył, że należy do Treadstone, jakby sprawdzał, jakie wrażenie to wywrze. Prosił, żebym przekazał słowa szyfrowe „Delta”, „Kain” i „Meduza”. Dwa pierwsze występują w identyfikatorze, sprawdziłem… nie wiem, co oznacza „Meduza”.
– Ja w ogóle nie wiem o niczym – rzekł pierwszy sekretarz ambasady – oprócz tego, że mam to natychmiast puścić w obieg, przeczyścić łączność z Langley i przygotować sterylny kanał dla niejakiego Conklina. Słyszałem już o nim: mówią, że to kawał drania, któremu dziesięć albo dwanaście lat temu odstrzelili w Wietnamie stopę. Naciska różne guziki w Firmie. A że przetrzymał wszystkie czystki, z pewnością woleliby, żeby nie latał po ulicach i nie wrzeszczał, że rozgląda się za pracą. Albo za dziennikarzem.
– Jak pan myśli, kim jest ten Bourne? – spytał attaché. – Przez osiem lat od wyjazdu ze Stanów nie widziałem, żeby polowali na kogoś tak zawzięcie i chaotycznie jednocześnie.
– Ktoś, na kim szalenie im zależy. – Pierwszy sekretarz wstał od biurka. – Dziękuję panu za to. Powtórzę D. C., jak dobrze pan sobie ze wszystkim poradził. Jaki jest plan? Sądzę, że nie podał mu pan numeru telefonu?
– W żadnym wypadku. Chciał się zgłosić ponownie za piętnaście minut, ale zachowałem się jak prawdziwy urzędas. Kazałem mu przyjść za jakąś godzinę. To wypada po piątej, a ponieważ zamierzam wyjść wówczas na obiad, zyskamy jeszcze do dwóch godzin.
– Sam nie wiem… nie wolno nam go zgubić. Najlepiej niech Conklin zadecyduje. On to rozgrywa. Bez jego upoważnienia do Bourne’a nie wolno się nikomu zbliżyć.
Aleksander Conklin siedział przy biurku w swym pomalowanym na biało biurze w Langley, w stanie Wirginia i słuchał relacji pracownika ambasady w Paryżu. To był Delta, bez wątpienia. Powołanie się na „Meduzę” było dowodem, bo nikt poza Deltą nie mógł znać tej nazwy. Drań! Udawał agenta w tarapatach, jego szefowie z Treadstone nie reagowali na hasło – wszystko jedno jakie – bo martwi nie mówią. Chciał to wykorzystać, żeby się zerwać z haka rzeźniczego. Ale drań ma nerwy! Wstrętny drań!
Wykończyć swych szefów po to, żeby odwołać akcję! Wszelkie akcje. Czy ktoś już kiedyś postąpił podobnie?, zastanawiał się Conklin. Tak, on sam. Było to na wzgórzach Houng Khe. Mieli dowódcę, kompletnego idiotę, który wydając idiotyczne rozkazy, wysyłał na idiotyczne akcje całe oddziały „meduzyjczyków” skazując ich na pewną śmierć. Młody oficer wywiadu o nazwisku Conklin zakradł się do obozu-bazy Kilo z rosyjskim karabinem zdobytym na północnym Wietnamczyku i wpakował dwie kule w łeb idioty. Strasznie po nim płakano, wprowadzono specjalne środki bezpieczeństwa… ale akcje zostały odwołane.
Jednakże na ścieżce prowadzącej do obozu-bazy Kilo w dżungli znaleziono odłamki szkła z odciskami palców. Odłamki szkła z odciskami palców, które w niezbity sposób świadczyły o tym, że snajperem był zachodni żołnierz z „Meduzy”. Podobne odłamki znaleziono na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, o czym jednak zabójca – czyli Delta – nie wiedział.
– W pewnej chwili poważnie zwątpiliśmy w jego autentyczność – powiedział pierwszy sekretarz ambasady, zaniepokojony nagłą ciszą od strony Waszyngtonu. – Doświadczony oficer liniowy poleciłby attaché, żeby sprawdził jego identyfikator, a nasz obiekt tego nie uczynił.
– Przeoczył – odrzekł Conklin, wracając znowu myślami do ponurej zagadki, jaką był Delta-Kain. – Jakie są plany?
– Początkowo Bourne upierał się, że wróci za piętnaście minut, ale zastosowałem taktykę wymijającą. Pomyślałem też sobie, czyby się nie wykręcić porą obiadową… – Teraz pracownik ambasady zamierzał pochwalić się przed funkcjonariuszem Firmy w Waszyngtonie, jak chytrze postąpił. Miało to potrwać dobrą minutę; Conklin znał te gadki we wszystkich ich odmianach.
Delta. Dlaczego przeszedł na drugą stronę? Oszalał, stracił rozum, pozostał mu tylko instynkt samozachowawczy? Ale zbyt długo w tym tkwił, by nie zdawać sobie sprawy, że prędzej czy później dostaną go i zabiją. Od początku nie miał szans; musiał o tym wiedzieć już w chwili, gdy przechodził na drugą stronę czy też zrywał kontrakt. Na całym świecie nie było dla niego schronienia, wszędzie mierzono do niego z pistoletów. W każdej chwili ktoś mógł wyłonić się z cienia i położyć kres jego życiu. To groziło każdemu z nich, stanowiąc zasadniczy argument przeciw zdradzie. Chcąc przetrwać, należało rozejrzeć się za jakimś innym rozwiązaniem. Biblijny Kain jako pierwszy dopuścił się bratobójstwa. Czy owo mityczne imię mogło nasunąć mu ten odrażający pomysł? To zbyt proste. Bóg wszakże uznał to za idealne rozwiązanie. Zabij ich, zabij swego brata!