Выбрать главу

– Masz równo pięć sekund, żeby mi powiedzieć, kto jest na zewnątrz – odezwał się po francusku, przypomniawszy sobie wykrzywioną twarz innego Francuza w Zurychu. Wtedy czekali ludzie na zewnątrz, na Bahnhofstrasse, ludzie, którzy chcieli go zabić. – Gadaj! Już!

– Jeden człowiek, tylko jeden!

– Gdzie? – Bourne docisnął szyję mężczyzny, mocniej wpychając mu palce w oczy.

– W samochodzie – wykrztusił tamten. – Zaparkował po drugiej stronie ulicy. Rany boskie, dusisz mnie! Oślepisz mnie!

– Jeszcze nie teraz. – Poczujesz, jak to zrobię. Co za samochód?

– Zagraniczny. Nie wiem. Chyba włoski. Albo amerykański. Nie wiem. Błagam! Moje oczy!

– Kolor!

– Ciemny! Zielony, niebieski, bardzo ciemny. Chryste Panie!!

– Jesteś człowiekiem Carlosa, prawda?

– Czyim?

– Słyszałeś! Jesteś od Carlosa? – Mocniej nacisnął szyję i oczy.

– Nie znam żadnego Carlosa. Dzwonimy do kogoś, mamy numer. I to wszystko.

– Czy teraz go wezwaliście?

Tamten nie odpowiadał. Bourne mocniej nacisnął palcami.

– Gadaj!

– Tak, musiałem.

– Kiedy?

– Parę minut temu. Z automatu na drugiej rampie. Boże! Nic nie widzę.

– Widzisz. Wstawaj! – Jason puścił mężczyznę i postawił go na nogi. – Wsiadaj do samochodu. Szybciej! – Bourne popychał go między zaparkowanymi samochodami w stronę renault. Tamten odwrócił się bezradnie protestując. – Słyszysz, co mówię? Szybciej? – krzyknął Jason.

– Ja tylko zarabiam parę franków.

– No to poprowadzisz samochód za mnie. – Bourne znowu pchnął go w stronę renault.

W chwilę później mały, czarny samochód sunął rampą wyjazdową w kierunku oszklonej budki z kasą i jednym obsługującym. Jason siedział z tyłu przyciskając mężczyźnie pistolet do posiniaczonego karku. Wystawił banknot i bilet parkingowy przez okno – obsługujący wziął obydwa.

– Ruszaj – powiedział Bourne. – Rób, co ci każę!

Tamten nacisnął gaz i renault przemknęło przez wyjazd. Z piskiem opon wykonało gwałtowny skręt i gwałtownie zahamowało przed ciemnozielonym chevroletem. Usłyszeli, jak ktoś otwiera drzwi od samochodu i biegnie ku nim.

– Jules? Qu’est-ce c’est que ça? Vous conduisez? – Jakiś mężczyzna pokazał się w oknie.

Bourne podniósł automat celując mu w twarz.

– Cofnij się dwa kroki – powiedział po francusku. – Nie więcej, tylko dwa. I nie ruszaj się. – Postukał w głowę człowieka zwanego Julesem. – Wysiadaj. Powoli.

– Mieliśmy tylko jechać za tobą! – zaprotestował Jules wysiadając z samochodu. – Żeby donieść, gdzie się podziewasz!

– Spiszecie się jeszcze lepiej – stwierdził Bourne, również wysiadając z renault i biorąc ze sobą mapę Paryża. – Będziecie mnie wozić. Przez jakiś czas. Teraz wsiadajcie do waszego wozu, obydwaj!

Osiem kilometrów za Paryżem, na drodze do Chevreuse, kazał obydwóm wysiąść. Było to na ciemnej, marnie oświetlonej drodze trzeciej kategorii. Przez ostatnie pięć kilometrów nie mijali żadnych sklepów, zabudowań czy telefonów.

– Pod jaki numer mieliście dzwonić? – spytał Jason. – Nie radzę kłamać. Napytalibyście sobie gorszej biedy.

Jules podał mu numer. Bourne skinął głową i usiadł za kierownicą chevroleta.

Stary człowiek w wytartym płaszczu siedział skulony nie opodal telefonu w mrocznym, pustym gabinecie restauracji. Mały lokal był już zamknięty, a swoją obecność tam starzec zawdzięczał grzeczności wyświadczonej przez znajomego z dawnych, dobrych czasów. Nie spuszczał wzroku z aparatu na ścianie, zastanawiając się, kiedy zadzwoni. To tylko kwestia czasu – zadzwoni – a wtedy on z kolei zatelefonuje i dobre czasy wrócą już na zawsze. Zostanie jedynym łącznikiem Carlosa w Paryżu. Inni starzy ludzie będą szeptem o tym opowiadać i on odzyska szacunek.

Świdrujący dźwięk telefonu odbił się echem od ścian opustoszałej restauracji. Żebrak rzucił się do aparatu; serce waliło mu z emocji. To sygnał. Osaczyli Kaina. Te dni cierpliwego wyczekiwania były tylko wstępem do wspaniałego życia. Podniósł słuchawkę z widełek.

– Tak?

– Mówi Jules! – usłyszał zadyszany głos.

Twarz starca zszarzała, łomot serca niemal zagłuszył te straszne słowa w telefonie. Ale i tak już dość usłyszał.

Był już martwym człowiekiem.

Udar białej eksplozji wstrząsnął jego rozdygotanym ciałem. Brakło mu powietrza i tylko białe, ogłuszające wstrząsy tryskały mu z płuc do głowy.

Żebrak osunął się na ziemię, trzymając słuchawkę na naprężonym przewodzie. Wbił wzrok w złowrogi aparat, który przyniósł te okropne słowa. Co robić? Co, na Boga, miał teraz zrobić?

Bourne szedł ścieżką między grobami, zmuszając swój umysł do relaksu, jak to nakazywał Washburn wieki temu w Port Noir. Teraz nadszedł ten moment w życiu, kiedy był zdany na czyjąś dobrą wolę; człowiek z Treadstone musi zrozumieć. Całą siłą woli starał się skoncentrować i pojąć to, czego nie pamiętał, nadać sens obrazom, które pojawiły się w jego umyśle tak nagle. On nie złamał umowy, jakakolwiek ona była; nie zdradził, nie uciekł… Był po prostu kaleką i tyle.

Musiał znaleźć człowieka z Treadstone. Ale gdzie miał go szukać na tych ogrodzonych akrach ciszy? A gdzie tamten się jego spodziewał? Jason znalazł się przy murze cmentarnym przed pierwszą, gdyż chevrolet był szybszym samochodem niż zepsute renault. Minął bramę, przejechał kilkaset metrów dalej, zjechał na pobocze i zaparkował wóz w mało widocznym miejscu. Kiedy wracał do bramy, zaczęło padać. Ciche siąpienie zimnego, marcowego deszczu było jedynym dźwiękiem w panującej ciszy.

Minął grupę grobów za niskim, żelaznym ogrodzeniem, pośrodku których wznosił się ponad dwumetrowy krzyż z alabastru. Zatrzymał się na chwilę. Czy już tu kiedyś był? Czy następne drzwi otwierały się dla niego w oddali? Może tylko zbyt usilnie starał się je wypatrzyć? I nagle przypomniał sobie. To nie ta grupa grobów, nie alabastrowy krzyż ani niskie ogrodzenie. To deszcz! Nagły deszcz. Tłum żałobników zgromadzony wokół otwartego grobu, trzask otwieranych parasoli. Dwóch ludzi spotkało się, parasol w parasol, krótkie słowa przeprosin wymamrotane pod nosem, i długa, brązowa koperta zmieniła właściciela, z kieszeni do kieszeni, nie zauważona przez żałobników.

Było jeszcze coś. Każda wizja wywoływała po chwili następną, rozrastała się. Deszcz wartko ściekający po białym marmurze; nie chłodny drobny deszczyk, lecz ulewa dudniąca o białą, połyskliwą ścianę… i kolumny, wokół rzędy białych kolumn, miniaturowa replika starożytnego zabytku.