Po drugiej stronie wzgórza! W pobliżu bramy! Białe mauzoleum, czyjś mały Partenon. Przeszedł obok niego niespełna pięć minut temu, patrząc, lecz nie zwracając uwagi. To tam była ta niespodziewana ulewa, tam spotkały się dwa parasole i przekazano kopertę. Z trudem odczytał godzinę na zegarku. Czternaście po pierwszej; pobiegł z powrotem ścieżką. Jeszcze zostało mu trochę czasu; mógł wypatrzyć światła nadjeżdżającego samochodu czy ogień zapałki, lub…
Światło latarki. Poruszało się u podnóża zbocza, czasami kierując się ku bramie, jak gdyby trzymający latarkę obawiał się, że ktoś tam się pojawi. Bourne poczuł przemożną chęć, żeby pobiec alejką między grobami i rzeźbami wołając z całych sił: „Tutaj jestem! To ja! Wiem, o co wam chodzi. Wróciłem! Mam wam tyle do powiedzenia… i wy musicie mi wiele opowiedzieć!”
Ale nie zawołał i nie pobiegł. Przede wszystkim musiał wykazać opanowanie, bo to, co mu się przydarzyło, było tak bardzo szalone. Musiał zachowywać się rozsądnie, na tyle, na ile pozwalał mu zasób odzyskanej pamięci. Zaczął schodzić ze wzgórza, w zimnym deszczu, żałując, że w pośpiechu zapomniał wziąć latarkę.
Latarka. Było coś dziwnego w snopie światła, który widział sto metrów niżej. Poruszało się pionowo, gwałtownie… jakby człowiek trzymający latarkę gestykulował podczas rozmowy.
Tak właśnie było. Jason przykucnął mrużąc w deszczu oczy, oślepiane chwilami ostrym światłem latarki, kiedy wędrujący snop napotykał przeszkodę. Przywierając do ziemi, podczołgał się trzydzieści metrów w parę sekund, nie odrywając wzroku od światła latarki i dziwnego odbicia. Teraz już lepiej widział, więc zatrzymał się i obserwował. Mężczyzn było dwóch; jeden miał latarkę, a drugi karabin o krótkiej lufie, której grubą stal Bourne znał aż za dobrze. Strzał z odległości dziesięciu metrów wyrzucał człowieka niemal dwa metry w górę. Jak na tajnego wysłannika Waszyngtonu, była to bardzo osobliwa broń.
Snop światła padł na boczną ścianę białego mauzoleum, a człowiek z karabinem dużego kalibru szybko cofnął się za kolumnę, nie dalej jednak niż sześć metrów od tego z latarką.
Jason nie musiał się zastanawiać; wiedział, co robić. Jeśli ta śmiercionośna broń jest w tym wypadku uzasadniona, to trudno, ale nie może być użyta przeciw niemu. Klęcząc, ocenił odległość i wyszukał miejsca w terenie, za którymi się ukryje. Ruszył ocierając deszcz z twarzy i macając za pasem rewolwer, chociaż wiedział, że i tak nie będzie mógł go użyć.
Przemykał od jednego grobu do drugiego, chowając się za pomniki, posuwając się najpierw w lewo, a potem stopniowo zakręcając w prawo, tak że zatoczył prawie półkole. Od mauzoleum dzieliło go najwyżej pięć metrów; widział mężczyznę ze śmiercionośnym karabinem ukrytego za kolumną w lewym rogu, pod krótkim portalem chroniącym go przed deszczem. Czule trzymał karabin, niczym obiekt pożądań cielesnych, łamiąc lufę, nie mogąc się powstrzymać od zaglądania do środka. Obscenicznym gestem przeciągnął dłonią po załadowanych pociskach.
Teraz. Bourne wypełzł zza nagrobka, przemierzył na czworaka mokrą trawę i znalazł się dwa metry od mężczyzny. Wtedy skoczył jak cicha mordercza pantera wzbijając ziemię, z jedną ręką wyciągnięta po karabin, a druga mierzącą w głowę tamtego. Obie dłonie osiągnęły cel; lewa zacisnęła się na karabinie, a prawa na włosach. Głowa odskoczyła do tyłu, wygięta w łuk szyja stłumiła głos. Wgniótł tę głowę w biały marmur z taką siłą, że gwałtowny wydech mógł oznaczać tylko poważne uszkodzenie czaszki. Jason podtrzymał bezwładne ciało, żeby bezszelestnie upadło między kolumnami. Obszukał mężczyznę i ze skórzanego pokrowca zaszytego w marynarkę zabrał automatyczny pistolet typu Magnum kalibru 357, z pochwy przy pasku ostry jak brzytwa nóż i mały rewolwer kalibru 22 z kabury przy kostce. Nic, co przypominałoby wyposażenie rządowe; to był najemny morderca, chodzący arsenał.
Połam mu palce. Bourne przypomniał sobie te słowa; kiedyś powiedział je pewien człowiek w okularach o złotych oprawkach, gdy pędzili dużym samochodem ze Steppedeckstrasse. Wiedział, po co się to robi. Jason chwycił prawą rękę mężczyzny i wyginał mu palce do tyłu, aż usłyszał trzask, po czym powtórzył to samo z lewą dłonią, cały czas blokując tamtemu usta łokciem wepchniętym między szczęki. Żaden dźwięk nie zakłócił szumu deszczu, a dłonie mężczyzny nie mogły już bić czy posługiwać się bronią, która leżała teraz ukryta w cieniu, poza zasięgiem jego rąk.
Jason wstał i ostrożnie wyjrzał zza kolumny. Oficer z Treadstone skierował teraz światło na ziemię tuż przed sobą. To był ten stały sygnał – snop światła wskazujący drogę do domu zbłąkanemu ptakowi; lecz mógł oznaczać też co innego, to okaże się za parę minut. Mężczyzna odwrócił się do bramy, zrobił parę szybkich kroków, jakby coś usłyszał, i Bourne po raz pierwszy dostrzegł laskę i zauważył, że tamten utyka. Tajny funkcjonariusz Treadstone-71 był kaleką… tak jak on sam.
Jason rzucił się za najbliższy nagrobek, przeturlał się i wyjrzał zza marmurowej płyty. Człowiek z Treadstone nadal wpatrywał się w bramę. Bourne zerknął na zegarek; była pierwsza dwadzieścia siedem. Jeszcze zostało trochę czasu. Odepchnął się od nagrobka, pochylony nisko nad ziemią dopóki był w zasięgu wzroku, a potem wyprostował się i pobiegł z powrotem po łuku, zmierzając na szczyt pagórka. Tam stanął na chwile, by oddech i bicie serca wróciły do normy, a następnie sięgnął do kieszeni po kartonik zapałek. Chroniąc je od wiatru, oddarł jedną i zapalił.
– Treadstone? – zapytał na tyle głośno, by usłyszano go z dołu.
– Delta!
Kain to Charlie, a Delta to Kain. Dlaczego ten z Treadstone powiedział „Delta”, a nie „Kain”? Delta nie należał do Treadstone, zniknął wraz z „Meduzą”. Jason ruszył w dół zbocza, z twarzą ociekającą zimnym deszczem, odruchowo sięgając pod marynarkę, by poczuć automat za paskiem.
Wszedł na trawnik przed białym mauzoleum. Człowiek z Treadstone pokuśtykał ku niemu, zatrzymał się i podniósł latarkę, co oślepiło Jasona na tyle, że musiał zmrużyć oczy i odwrócić głowę.
– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział kulawy oficer, obniżając światło. – Nazywam się Conklin, jeśli pan nie pamięta.
– Miło mi. Zapomniałem. To jedna z wielu rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Które zapomniałem.
– Zapamiętał pan jednak to miejsce. Tak też myślałem, bo czytałem raporty Abbotta. Tu się spotkaliście ostatni raz, tu była ostatnia dostawa. W trakcie państwowego pogrzebu jakiegoś ministra, mam rację?
– Nie wiem, O tym chciałbym porozmawiać na wstępie. Nie dałem znaku życia od pół roku. Był ważny powód.
– Naprawdę? No to słucham.
– Najprościej mówiąc, zostałem ranny, postrzelony, skutkiem czego nastąpiły poważne… przemieszczenia. Dezorientacja może to lepiej określa.
– Brzmi nieźle. A co to znaczy?
– Miałem utratę pamięci. Całkowitą. Spędziłem ponad pięć miesięcy na wyspie śródziemnomorskiej – na południe od Marsylii – nie wiedząc, kim jestem i skąd pochodzę. Mieszka tam pewien lekarz, Anglik o nazwisku Washburn, który ma wszelkie dane medyczne. On może potwierdzić wszystko, co mówię.
– Pewnie, że może – przytaknął Conklin. – Te dane medyczne są z pewnością bardzo obszerne. Słono pan zapłacił.
– Nie wiem, o co chodzi.
– My mamy swoje dane. Urzędnik bankowy z Zurychu, który myślał, że jest sprawdzany przez Treadstone, przekazał trzy miliony franków szwajcarskich do banku w Marsylii na odbiór na okaziciela. Dzięki za podanie nazwiska.
– To część tego, co chcę wytłumaczyć. Nic o tym nie wiedziałem. On uratował mi życie, poskładał mnie z powrotem. Byłem prawie trupem, kiedy mnie tam dowieźli.