Parę metrów dalej Conklin miotał się po mokrej trawie, usiłując rozpaczliwymi ruchami rąk odszukać rewolwer. Bourne poderwał się i w mgnieniu oka ukląkł obok człowieka z Treadstone, jedną ręką przytrzymując go za mokre włosy, a drugą przyciskając mu lufę automatu do czaszki. Od strony kolumn mauzoleum dobiegł długi, przeraźliwy wrzask. Przez chwilę narastał z dziwną mocą, a potem umilkł.
– To twój wynajęty rewolwerowiec – powiedział Jason odwracając głowę Conklina na bok. – Treadstone zatrudnia bardzo dziwnych ludzi. Kim był ten drugi? Z jakiej celi śmierci go wyciągnęliście?
– Był lepszym człowiekiem niż ty – odparł Conklin z wysiłkiem; jego twarz, mokra od deszczu, błyszczała w świetle leżącej nie opodal latarki. – Oni wszyscy są lepsi. Stracili tyle samo co ty, ale nie zdradzili. Na nich możemy liczyć.
– Nie uwierzysz w nic, co ci powiem. Bo nie chcesz uwierzyć!
– Ponieważ wiem, kim jesteś i co zrobiłeś! Przed chwilą wszystko sam potwierdziłeś! Mnie możesz zabić, ale oni i tak cię dostaną. Ty jesteś z tych najgorszych. Uważasz, że jesteś nadzwyczajny! Zawsze tak myślałeś! Widziałem cię w Phnom-Penh – tam wszyscy byli przegrani, ale ciebie to nie ruszyło. Tylko ciebie jednego! A potem w „Meduzie”! Delta nie miał żadnych zasad! To zwierzę chciało tylko zabijać. Tacy właśnie zdradzają. Ja też przeżyłem swoje, ale nigdy nie zdradziłem. No, dalej! Zabij mnie! Będziesz mógł wrócić do Carlosa. Ale wszyscy się zorientują z chwilą, kiedy ja nie wrócę! Będą cię ścigać, aż cię dopadną. No, strzelaj!
Conklin krzyczał, ale Bourne prawie go nie słyszał; dwa słowa dudniły mu w skroniach falami bólu. Phnom-Penh! Phnom-Penh. Śmierć na niebie, z nieba. Śmierć młodych i najmłodszych. Skrzek ptaków, wycie maszyn i fetor dżungli… i brzegu rzeki. Znowu był oślepiony, znowu w ogniu.
Człowiek z Treadstone wydostał się spod niego. Jego kalekie ciało pełzło w panice, podciągając się na rękach. Jason zamrugał oczami, usiłując skupić myśli. Nagle instynktownie wyczuł, że powinien wycelować i strzelić. Conklin odnalazł broń i podnosił lufę! Ale Bourne nie mógł pociągnąć za spust.
Dał nura w prawo, przetoczył się po ziemi i dotarł do marmurowych kolumn mauzoleum. Conklin strzelał na oślep, jako że kulejąc nie mógł dokładnie wymierzyć. Po chwili strzelanina ucichła. Jason wstał i wyjrzał zza mokrego kamienia. Podniósł swój automat; musi zabić tego człowieka, bo inaczej on zabije jego i Marie, łącząc ich oboje z Carlosem.
Conklin żałośnie kuśtykał ku bramie, odwracając się co chwilę z wyciągniętym pistoletem; zmierzał do samochodu zaparkowanego przy drodze. Bourne podniósł automat, kulejąca postać była w zasięgu strzału. Ułamek sekundy i będzie po wszystkim, jego wróg z Treadstone zginie, a śmierć ta przyniesie nową nadzieję, bo przecież w Waszyngtonie są jacyś rozsądni ludzie.
Nie był w stanie tego zrobić, nie mógł pociągnąć za spust. Opuścił broń i stał, biernie obserwując, jak Conklin wsiada do samochodu.
Samochód. Musi wrócić do Paryża. Jest jeszcze szansa. Zawsze istniała. Ona tam jest!
Zapukał do drzwi; jego umysł pracował w szalonym tempie, analizował fakty i akceptował je lub natychmiast odrzucał, opracowując strategię. Marie rozpoznała pukanie i otworzyła drzwi.
– Mój Boże, jak ty wyglądasz! Co się stało?
– Nie mam czasu – odpowiedział, pędząc przez pokój do telefonu. – To była zasadzka. Są przekonani, że zdradziłem i sprzedałem się Carlosowi.
– Co takiego?
– Twierdzą, że poleciałem w zeszłym tygodniu do Nowego Jorku, i zabiłem tam pięć osób… w tym brata. – Jason na chwilę przymknął oczy. – Był jakiś brat – wciąż jest. Nie wiem, nie mogę teraz o tym myśleć.
– Przecież wcale nie wyjeżdżałeś z Paryża. Możesz to udowodnić!
– Jak? Zdążyłbym tam i z powrotem w osiem, dziesięć godzin. Te parę godzin bez alibi im wystarcza. Kto to potwierdzi?
– Ja. Byłeś ze mną!
– Oni myślą, że ty też jesteś wplątana – powiedział Bourne, podnosząc słuchawkę i wybierając numer. – Kradzież, zdrada, Port Noir, cały ten cholerny bigos. Łączą ciebie z moimi sprawami. Carlos uknuł wszystko co do najmniejszego fragmentu odcisków palców. Chryste! Ależ on to opracował!
– Co robisz? Do kogo dzwonisz?
– Mamy punkt zaczepienia, pamiętasz? Jedyny, jaki mamy. Żona Villiersa. Weźmiemy się do niej, złamiemy ją, poddamy torturom, jeśli trzeba. Ale nie zajdzie taka konieczność; ona nie będzie stawiać oporu, bo i tak nie wygra… Cholerny świat, dlaczego nikt nie odbiera?
– On ma prywatny telefon w gabinecie. Jest trzecia nad ranem. Prawdopodobnie…
– Jest! Panie generale, czy to pan? – Jason musiał zadać to pytanie, ponieważ głos po drugiej stronie był dziwnie cichy, ale nie w sposób typowy dla obudzonego człowieka.
– Tak, to ja, młody przyjacielu. Przepraszam, że kazałem panu czekać. Byłem na górze u żony.
– To o nią właściwie chodzi. Musimy wykonać pewną akcję. Natychmiast. Proszę postawić w stan pogotowia francuski wywiad, Interpol i Ambasadę Amerykańską, ale niech im pan powie, żeby nie interweniowali do chwili, kiedy zobaczę się z pana żoną. Muszę z nią porozmawiać.
– Nie sądzę, panie Bourne… Tak, znam pańskie nazwisko, mój drogi. Lecz jeśli chodzi o rozmowę z moją żoną, to obawiam się, że nie jest ona możliwa. Bo widzi pan… ja ją zabiłem.
33
Jason wbił wzrok w ścianę hotelowego pokoju, w zniszczoną wzorzystą tapetę o wyblakłych motywach przechodzących jeden w drugi w bezsensownych skrętach.
– Dlaczego? – cicho powiedział w słuchawkę. – Myślałem, że pan rozumie.
– Próbowałem, przyjacielu… – odparł Villiers głosem pozbawionym gniewu i bólu. – Bóg mi świadkiem, że się starałem, lecz nie mogłem się powstrzymać. Ciągle patrzyłem na nią i widziałem syna, którego nie mogła znieść, zabitego przez to podłe zwierzę, jej mentora. Moja dziwka była dziwką innego… tego bydlaka. Na pewno tak było, dowiedziałem się o tym. Chyba dostrzegła oburzenie w moich oczach, a było w nich, na Boga. – Generał przerwał, wspomnienia sprawiały mu ból. – Zobaczyła nie tylko oburzenie, lecz i prawdę. Zorientowała się, że wiem, kim jest. Kim była przez wszystkie te lata, które spędziliśmy razem. W końcu dałem jej tę szansę, o której panu mówiłem.
– Szansę zabicia pana?
– Tak. To nie było trudne. Między naszymi łóżkami stoi nocna szafka z bronią w szufladzie. Żona leżała na łóżku, jak Maja Goi, wspaniała w swym zadufaniu, dając mi w myślach kosza, podczas gdy ja byłem zaabsorbowany czymś innym. Otworzyłem szufladę, by wyjąć zapałki i wróciłem na krzesło, do swojej fajki, lecz szufladę zostawiłem otwartą tak, aby było widać lufę rewolweru. Chyba moje milczenie i to, że nie mogłem oderwać od niej wzroku, spowodowały, że mnie dostrzegła, a potem zwróciła na mnie baczniejszą uwagę. Napięcie między nami rosło aż do punktu, kiedy niewiele słów już potrzeba, aby doprowadzić do wybuchu, i wtedy ja – Boże miej mnie w opiece – przemówiłem. Usłyszałem własny głos pytający: „Dlaczego to zrobiłaś?” Potem nastąpiła reszta oskarżenia. Nazwałem ją dziwką, dziwką, która zabiła mojego syna… Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę, co jakiś czas zerkając w stronę otwartej szuflady z rewolwerem… i telefonu. Wstałem, żar mojej fajki lekko świecił, jak… chauffé au rouge. Szybko zestawiła nogi na podłogę, włożyła obie dłonie do szuflady i wyjęła pistolet. Nie powstrzymywałem jej, musiałem usłyszeć wyznanie z jej własnych ust, słowa oskarżające mnie i ja samą… To, co usłyszałem, zabiorę ze sobą do grobu, by zachować honor swój i mego syna. Nie będą szydzić z nas ci, którzy tak niewiele z siebie dali. Nigdy.