Nie, bo znał skądś wnętrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane drewno boazerii nie było mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzących na jezioro! Musiał tu kiedyś być, musiał kiedyś tu stać, tu, w miejscu, gdzie stał teraz – przed wykładaną marmurem ladą recepcji. Był tu kiedyś! Dawno!
Słowa recepcjonisty rozwiały wszelkie wątpliwości i spadły na Jean-Pierre’a jak grom.
– Miło znów pana widzieć, sir. Od pańskiej ostatniej wizyty minęło sporo czasu.
Minęło?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca się do mnie po nazwisku?! Nie znam cię! Sam siebie nie znam! Pomóż mi! Proszę, pomóż mi!
– No cóż… chyba tak – odrzekł. – Zechce pan coś dla mnie zrobić? Wywichnąłem rękę i trudno mi pisać. Proszę wypełnić za mnie kartę meldunkową; spróbuję ją jakimś cudem podpisać, dobrze? – Jean-Pierre wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli ugrzeczniony recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtórzenie nazwiska? Albo choćby o jego przeliterowanie?
– Oczywiście, proszę pana. – Recepcjonista obrócił kartę i zaczął pisać. – Czy zechce pan udać się do naszego lekarza?
– Może później, nie teraz.
Wciąż pisał. W końcu przestał, znów obrócił kartę i ułożył do podpisu.
Pan J. Bourne. Nowy Jork, USA.
Pacjent doktora Washburna wbił w nią oczy. Gapił się, osłupiały, zahipnotyzowany literkami. Zdobył wreszcie własne nazwisko – część nazwiska, mówiąc dokładniej. Zdobył też nazwę kraju i miasta, w którym mieszkał.
J. Bourne. Jon? James? Joseph? Jakie imię kryje się za literą „J”?! Czy tamten zechce, żeby podpisał się także imieniem? Nie. Podpisze się dokładnie tak, jak stało w karcie.
J. Bourne.
Starał się pisać nazwisko w sposób tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko było go stać. Dał umysłowi carte blanche i czekał, aż myśli i obrazy uwolnione sytuacją dotrą do jaźni. Do jaźni nie dotarło nic, ot, tyle tylko, że podpisywał się obcym nazwiskiem; nie odczuł żadnych sensacji.
– Zaniepokoiłem się, mein Herr – powiedział recepcjonista. – Już sądziłem, że może popełniłem gdzieś błąd. Mam za sobą bardzo pracowity tydzień, jeszcze bardziej pracowity dzień. Ale z drugiej strony, byłem pewien, że błędu nie zrobiłem.
A gdyby tak zrobił? Gdyby tak popełnił jakiś błąd? Pan J. Bourne z Nowego Jorku, USA, nie chciał nawet o tym myśleć.
– Zawsze wierzyłem w pańską pamięć, Herr… Stossel – odrzekł Bourne, rzuciwszy okiem na tabliczkę z nazwiskiem dyżurującego recepcjonisty wywieszoną na ścianie z lewej strony kontuaru; Stossel był zastępcą dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.
– Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. – Stossel skłonił się za ladą. – Oczywiście, wszelkie pana życzenia zostaną spełnione tak jak zwykle. Pamiętam je doskonale.
– Cieszę się. Z tym, że być może zmienię nieco obyczaje. Czegóż to ja od was ostatnio chciałem?
– Życzył pan sobie, żeby każdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w recepcji, mówić, że jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana zawiadomić. Jedynym wyjątkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71 jeśli mnie pamięć nie myli…
Jeszcze jedna nazwa! Firma, którą może zlokalizować jednym telefonem międzynarodowym. Mglista łamigłówka zaczynała przybierać coraz konkretniejsze kształty. Wracało ożywienie.
– Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenię pańskie kompetencje.
– Jesteśmy w Zurychu, sir – odparł skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko ramionami. – Był pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne… Vorwärts! Schnell!
Kiedy wchodził do windy za boyem hotelowym, czuł, że wyjaśniło się kilka spraw. Znał swoje nazwisko i rozumiał, dlaczego zastępca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je sobie przypomniał. Wiedział, z jakiego kraju tu przyjeżdżał, z jakiego miasta, poznał też nazwę firmy, która go zatrudnia – w każdym razie firmy, która go kiedyś zatrudniała, i za każdym razem, kiedy odwiedzał Zurych, podejmował pewne środki ostrożności; miały go chronić przed niepożądanymi lub niespodziewanymi gośćmi. Tego właśnie nie umiał rozgryźć, bo albo organizuje się zabezpieczenie dokładne i szczelne, albo nie organizuje się go wcale. Gdzie szukać plusów ochrony tak dziurawej, tak łatwej do ominięcia? Uznał ją za amatorską, bezwartościowa, za dziecięcą zabawę w chowanego: Gdzie jestem? No? Spróbuj mnie znaleźć. Krzyknę i naprowadzę cię na moją kryjówkę, dobrze?
Amatorszczyzna, a jeśli w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w ogóle się czegoś o sobie dowiedział, to tego, że jest zawodowcem. Jaki miał fach, nie miał pojęcia, lecz bez wątpienia był profesjonalistą.
Głos panienki z nowojorskiej informacji zanikał chwilami na linii, ale to, co mówiła, docierało do niego z irytującą wyrazistością i nieodwołalnością wyroku.
– Takiej firmy nie ma w spisach, proszę pana. Sprawdziłam najnowsze wykazy, nawet numery prywatne, i nie figuruje tam żadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy podobnej do „Treadstone-71”.
– Może „71” zostało opuszczone, żeby…
– Nie, proszę pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jeśli dysponuje pan nazwą pełniejszą, jeśli poda mi pan rodzaj działalności, jaką firma prowadzi, być może będę w stanie pomóc.
– Niestety, znam tylko tę nazwę, którą pani podałem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.
– Dziwna nazwa, proszę pana. Jestem pewna, że gdyby była na naszych listach, nie miałabym absolutnie żadnych trudności, by ją odnaleźć. Bardzo mi przykro.
– Dziękuję i przepraszam za kłopot – powiedział J. Bourne, odkładając słuchawkę.
Nie widział sensu w przedłużaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowiła jakiś kod, szyfr, klucz, który otwierał interesantowi drzwi do trudno dostępnego pana Bourne’a. Słowa „Treadstone-71” mogły być wypowiedziane przez każdego, niezależnie od miejsca, skąd telefonował. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy była fikcyjna; zapewnienia panienki z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zurychu tylko potwierdzały jego spekulacje.
Pacjent doktora Washburna stanął przy sekretarzyku, gdzie leżał portfel od Louisa Vuittona i japoński zegarek. Portfel wsunął do kieszeni, zegarek nałożył na rękę. Spojrzał w lustro i cicho powiedział:
– Nazywasz się J. Bourne. Jesteś obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkasz w Nowym Jorku. Całkiem możliwe, że liczby: zero-siedem-siedemnaście-dwanaścia-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero są twoim być albo nie być.
Słońce świeciło jasno. Promienie sączyły się przez korony drzew na wytwornej Bahnhofstrasse, odbijały się od okien sklepów, rysując na ziemi wielkie, cieniste prostokąty tam, gdzie na swej drodze napotykały gmachy masywnych banków. Bahnhofstrasse to ulica, na której współżyły z sobą rzetelność i pieniądze, bezpieczeństwo i wyniosłość, zdecydowanie i odrobina frywolności. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znał tę ulicę, znał jej domy, chadzał kiedyś tym samym chodnikiem.
Wszedł na Bürkliplatz, na skwer nad jeziorem. Dużo tam pomostów ciągnących się wzdłuż nabrzeża, wiele graniczących z nimi kolistych ogrodów, które w upale lata wybuchają girlandami kwiatów. Miał je przed oczyma wyobraźni, teraz zjawiły się, lecz obrazom nie towarzyszyły ani wspomnienia, ani konkretne myśli.
Zawrócił do Bahnhofstrasse. Instynkt mówił mu, że Gemeinschaft Bank mieści się w pobliskim budynku wyłożonym kamiennymi płytami zszarzałej bieli. Budynek stał po drugiej stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominął. Teraz zbliżył się do szeregu ciężkich, przeszklonych drzwi i pchnął środkowe. Otworzyły się bezgłośnie i wkroczył na posadzkę z brązowego marmuru. Tu także kiedyś był, choć tego wrażenia nie odbierał tak silnie jak innych. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że banku Gemeinschaft należy raczej unikać.