– Co pan ma na myśli?
– Wytłumaczę po drodze. Teraz naszym zadaniem – naszym jedynym zadaniem – jest nawiązanie kontaktu z Deltą.
– Jasonem?
– Tak. Z człowiekiem, którego pani zna jako Jasona Bourne’a.
– A on od samego początku był jednym z was – powiedziała Marie. – Nie będzie żadnych zobowiązań, żadnych długów do spłacenia ani żadnych targów o przebaczenie?
– Żadnych. Dowie się pani wszystkiego w odpowiednim czasie, ale to nie jest odpowiedni czas. Ustaliłem, że będzie pani po drugiej stronie ulicy, w nie oznakowanym rządowym samochodzie, dokładnie naprzeciwko domu. Mamy dla pani lornetkę; zna go pani teraz lepiej niż ktokolwiek inny. Może go pani dostrzeże. Modlę się o to.
Marie podeszła szybko do szafy i włożyła płaszcz.
– Pewnej nocy powiedział, że jest kameleonem…
– Zapamiętał? – przerwał jej Crawford.
– Zapamiętał co?
– Nic. W trudnych sytuacjach umiał się pojawiać i znikać; nikt nie był w stanie go dostrzec. Tylko to chciałem powiedzieć.
– Chwileczkę. – Marie podeszła do generała ze spojrzeniem nagle utkwionym w jego oczach. – Mówi pan, że musimy nawiązać z Jasonem kontakt, ale istnieje lepszy sposób. Pozwólmy mu podejść do nas! Do mnie. Postawcie mnie na schodach tego domu. Kiedy mnie zobaczy, da mi znać.
– Wystawiając na strzał dwa cele!
– Nie zna pan swojego człowieka, generale. Powiedziałam „da mi znać”. Przyśle kogoś, zapłaci komuś na ulicy, żeby dostarczył wiadomość. Znam go. Zrobi tak! To najpewniejsza droga!
– Nie mogę się na to zgodzić.
– Dlaczego nie? Do tej pory działał pan głupio! Na oślep! Niechże pan raz postąpi jak inteligentny człowiek!
– Nie mogę. To nawet mogłoby rozwiązać problemy, o których pani nie wie, ale nie mogę.
– Niech pan poda jakiś powód!
– Jeśli Delta ma rację, jeśli Carlos rozpoczął już polowanie na niego i znajduje się na ulicy, ryzyko jest zbyt duże. Carlos zna panią z widzenia, i zabije.
– Chętnie podejmę takie ryzyko.
– A ja nie. Chcę wierzyć, że mówię w imieniu rządu.
– Szczerze powiedziawszy, nie wydaje mi się.
– Niech pani to zostawi innym. Czy możemy jechać?
– Administracja – obojętnym, śpiewnym głosem oznajmiła telefonistka.
– Z panem J. Petrocellim, proszę – napiętym głosem powiedział Aleksander Conklin. Stał przy oknie, trzymając w jednej dłoni słuchawkę, a drugą ocierając pot z czoła. – Szybko, proszę!
– Wszystkim się śpieszy… – zdanie urwało się, zastąpione przez sygnał.
– Petrocelli, Wydział Reklamacji Zleceń.
– Co wy tam, ludzie, robicie?! – wybuchnął agent CIA, chcąc zaskoczeniem posłużyć się jako bronią.
Nastąpiła krótka pauza.
– W tej chwili wysłuchujemy jakiegoś wariata, który zadaje głupie pytanie.
– No więc słuchaj dalej. Nazywam się Conklin. Centralna Agencja Wywiadowcza. Instrukcja Cztery-Zero. Czy rozumiesz, co to znaczy?
– Nie zrozumiałem nic z tego, co powiedzieliście przez ostatnie dziesięć lat.
– To radzę ci zrozumieć. Straciłem na to prawie cholerną godzinę, ale właśnie udało mi się złapać kierownika tej firmy od przeprowadzek. Tu, w Nowym Jorku. Powiedział, że ma zlecenie na wywóz wszystkich mebli z domu przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy. Dokładnie z numeru sto czterdziestego. Na zleceniu widnieje pański podpis.
– Tak, pamiętam. O co chodzi?
– Kto wam kazał to zrobić? To nasz teren. W zeszłym tygodniu wywieźliśmy nasz sprzęt, ale nie prosiliśmy – powtarzam – nie prosiliśmy o jakąkolwiek inną działalność.
– Chwileczkę – powiedział urzędnik. – Widziałem to zlecenie. Mam na myśli to, że przeczytałem je przed podpisaniem; zdumiewacie mnie chłopcy. Zlecenie przyszło prosto z Langley na formularzu pierwszeństwa.
– Od kogo z Langley?
– Sekundę. Mam kopię w kartotece na moim biurku. – W słuchawce słychać było szelest papierów. Po chwili ucichł i do telefonu wrócił Petrocelli. – Oto ono, Conklin. Możesz się poskarżyć własnym ludziom z Kontroli Administracji.
– Nie mieli pojęcia, co robią. Anuluj to zlecenie. Zadzwoń do firmy przewozowej i powiedz im, żeby się stamtąd wynosili! Już!
– Nic z tego nie będzie, szpiegu.
– Co?
– Jeżeli na moim biurku przed trzecią po południu pojawi się zapotrzebowanie z prawem pierwszeństwa, to może – ale tylko może – załatwię to jutro. Wtedy wniesiemy wszystko z powrotem.
– Wniesiecie wszystko z powrotem?
– Zgadza się. Każecie nam wynieść, to wynosimy. Każecie wnieść, to wnosimy. Tak jak i wy, mamy metody i przepisy, których musimy się trzymać.
– Całe to wyposażenie – wszystko – zostało wypożyczone! To nie była, nie jest operacja agencji.
– W takim razie po co dzwonisz? Co masz z tym wspólnego?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Po prostu zabierz stamtąd tych ludzi. Zadzwoń do Nowego Jorku i niech się stamtąd zabierają! To są rozkazy z instrukcji Cztery-Zero.
– Zrób z tego sto cztery i wciąż nic z tego nie będzie… Posłuchaj, Conklin, obaj wiemy, że dostaniesz, czego chcesz, kiedy ja dostanę to, czego mi potrzeba. Zrób to we właściwy sposób. Oficjalnie.
– Nie mogę w to wciągać agencji!
– Mnie też.
– Ci ludzie muszą się stamtąd wynieść! Mówię ci… – Conklin przerwał, spojrzawszy na wykładany piaskowcem budynek po drugiej stronie ulicy. Jego umysł ogarnął nagły paraliż. Po betonowych schodach wchodził wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu; odwrócił się i nieruchomo stanął w otwartych drzwiach. To był Crawford. Co on robił? Co on tu robił? Stracił rozum; zwariował! Stanowi nieruchomy cel – zepsuje zasadzkę!
– Conklin? Conklin…? – Głos odpłynął; funkcjonariusz CIA odłożył słuchawkę.
Conklin odwrócił się do krępego mężczyzny stojącego dwa metry dalej, tuż przy oknie. W wielkiej dłoni trzymał karabin z przymocowanym do lufy celownikiem optycznym. Generał nie wiedział, jak się nazywa i nie chciał wiedzieć: zapłacił wystarczająco dużo, żeby się nad tym nie zastanawiać.
– Widzisz tego tam człowieka w czarnym płaszczu stojącego przy drzwiach? – zapytał.
– Widzę. To nie ten, którego szukamy. Za stary.
– Idź tam i powiedz mu, że po drugiej stronie ulicy jest kulawy facet, który chce się z nim widzieć.
Bourne wyszedł ze sklepu z używaną odzieżą przy Trzeciej Alei i na chwilę zatrzymał się przed brudną witryną, by ocenić swój wygląd.
Wystarczy: wszystkie elementy do siebie pasowały. Czapka z czarnej wełny do połowy zakrywała mu czoło; o kilka numerów za duża, poplamiona i pomarszczona wojskowa kurtka; czerwona flanelowa koszula w kratę; szerokie, wypchane na kolanach spodnie koloru khaki i ciężkie buciory na grubej gumowej podeszwie, z olbrzymimi zaokrąglonymi noskami – uzupełniały się idealnie. Musiał tylko poćwiczyć chód pasujący do tego ubrania. Chód silnego, tępego mężczyzny, którego ciało zaczęło już odczuwać efekty ustawicznej harówki, a umysł pogodził się z codzienną ciężką pracą, rekompensowaną kilkoma puszkami piwa po fajrancie.
Wypracuje ten chód: używał go już poprzednio. Gdzieś. Ale zanim odwoła się do wyobraźni, musi zadzwonić. Nieco dalej dostrzegł budkę z postrzępioną książka telefoniczną, wiszącą na łańcuchu pod metalową półką. Jego nogi bez udziału świadomości usztywniły się, stopy ciężko opadały na chodnik, a ramiona z trudem obracały się w stawach. Palce, wykrzywione przez lata nadmiernego wysiłku, trzymał lekko rozchylone. Zastygły na twarzy tępy wyraz przyjdzie później. Jeszcze nie teraz.
– Belkins, „Przeprowadzki i Magazynowanie” – oznajmiła telefonistka gdzieś w Bronksie.
– Nazywam się Johnson – niecierpliwie, lecz grzecznie powiedział Jason. – Mam pewien problem i mam nadzieję, że mi pani pomoże.