– Hej! Coś ty za jeden, do cholery? – krzyknął korpulentny mężczyzna o ogorzałej twarzy, siedzący w fotelu przy drzwiach z notesem na kolanach. Jason przeszedł tuż obok niego.
– To ty jesteś Doogan? – zapytał Bourne.
– Taaa.
– Przysyła mnie Schumach. Powiedział, że potrzebujecie jeszcze jednego człowieka.
– Po co? Mam już pięciu, a w tym cholernym domu są tak wąskie korytarze, że ledwie można się przecisnąć. Taszczą teraz swoje tyłki na górę
– Nie wiem po co. Wiem tylko, że przysyła mnie Schumach. Powiedział, żebym to przyniósł. – Bourne rzucił na podłogę koce i pasy.
– Murray przysyła nowe rupiecie? Przecież to nowe.
– Nie…
– Wiem, wiem! Przysyła cię Schumach. Mam zapytać Schumacha.
– Nie możesz. Kazał ci powiedzieć, że wyjeżdża do Sheepshead. Wraca dziś po południu.
– Świetnie! Wyjeżdża sobie na ryby i zostawia mnie z tym gównem… Jesteś nowy. Jeszcze jedna oferma z pośredniaka?
– Zgadza się.
– Murray jest dobry. Brakuje mi tylko jeszcze jednej ofermy. Dwóch cwaniaczków, a teraz cztery ofermy.
– Chcesz, żebym zaczął tutaj? Mogę tu zacząć.
– Nie, idioto! Ofermy zaczynają na górze, nie słyszałeś? Trochę dalej stąd, capice?
– Tak, capice. – Jason schylił się po koce i pasy.
– Zostaw te rupiecie tutaj, nie będą ci potrzebne, właź na górę, na najwyższe piętro i zacznij od prostych, drewnianych elementów. Najcięższych, jakie możesz unieść, tylko nie wciskaj mi żadnego związkowego kitu.
Bourne obszedł pierwsze piętro i zaczął wchodzić po wąskich schodach na drugie, jakby przyciągany jakąś magnetyczną siłą. Coś ciągnęło go do innego pokoju na najwyższym piętrze tego budynku licowanego płytami z piaskowca, do pokoju, który dawał komfort odosobnienia i udrękę samotności. Korytarz na górze był ciemny, nie paliła się tu żadna lampa, nie docierało także światło słoneczne. Wszedł na ostatnie piętro i stanął na chwilę bez ruchu. Który to pokój? Widział trzy pary drzwi, dwie po lewej stronie i jedne po prawej. Zaczął iść powoli w kierunku drugich drzwi po lewej stronie; były prawie niewidoczne w ciemnościach. To tu, tu w mroku powracały wspomnienia… które nie dawały mu spokoju i sprawiały ból. Słońce, fetor rzeki i dżungli… i przeraźliwe wycie maszyn w górze. O Boże, to boli!
Położył dłoń na gałce, przekręcił ją i otworzył drzwi. Ciemność, ale niezupełna. Okno na przeciwległej ścianie nie do końca zasłaniała czarna stora. Zobaczył wąską smugę światła, która z trudnością wdzierała się przez małą szczelinę między storą a parapetem. Ruszył w tamtą stronę, w kierunku małego promyka.
Rysa! Rysa w ciemności! Odwrócił się nagle przerażony figlami, jakie zaczął mu płatać umysł. Ale to nie figle! Zobaczył błysk, jaki czasem wydają brylanty, błysk światła odbijającego się od stali.
Nóż przeciął mu skórę na twarzy.
– Chciałabym widzieć pana martwego za to, co pan zrobił – powiedziała Marie patrząc badawczo na Conklina. – I ta świadomość budzi we mnie odrazę.
– Nie mam więc pani nic do powiedzenia – odparł człowiek z CIA. Zwrócił się, lekko utykając, w stronę generała. – Mogliście podjąć inne decyzje, zarówno on, jak i pani.
– Naprawdę? Gdzie miał zacząć? W Marsylii, gdy ten człowiek usiłował go zabić? Na rue Saracin? Kiedy ścigaliście go w Zurychu? Kiedy strzelali do niego w Paryżu? I przez cały czas nie wiedział dlaczego. Co miał robić?
– Wycofać się! Wycofać się, do cholery!
– Zrobił to. I wtedy pan usiłował go zabić.
– Przecież pani z nim była. Cały czas. I nie cierpiała pani jak on na zanik pamięci.
– Przyjmując nawet, że wiedziałabym, do kogo się zwrócić, czy zgodziłby się pan mnie wysłuchać?
Conklin odpowiedział spojrzeniem na jej spojrzenie.
– Nie wiem – odparł i odwrócił się do Crawforda. – Co się dzieje?
– Za dziesięć minut mam mieć odpowiedź z Waszyngtonu.
– Ale co się dzieje?
– Nie sądzę, by ucieszyła cię ta wiadomość. Naruszenie przez władze federalne prawa stanowego i lokalnego. Czekają nas weryfikacje.
– O Boże!
– Spójrz! – Wojskowy nagle wychylił się przez okno. – Odjeżdża stąd ta ciężarówka.
– Ktoś to załatwił – powiedział Conklin.
– Ale kto?
– Dowiem się. – Funkcjonariusz CIA skoczył do telefonu; na stole leżały świstki papieru, na których w pośpiechu zapisywano numery telefonów. Wybrał i nakręcił jeden z nich.
– Proszę z Schumachem… Schumach? Tu Conklin z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Kto panu wydał polecenie?
Głos rozmówcy słychać było prawie w całym pokoju.
– Jakie polecenie? Odczep się pan ode mnie. My się tym zajmujemy i my zakończymy tę sprawę! Prawdę mówiąc uważam, że jest pan namolny…
Conklin rzucił słuchawkę.
– Boże… o Boże! – Jego ręka drżała, gdy ponownie podniósł słuchawkę i nakręcił numer, patrząc na kolejny skrawek papieru. – Z Petrocellim. Z reklamacją – zażądał. – Petrocelli? Tu jeszcze raz Conklin.
– Rozłączyło cię. Co się stało?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Bądź ze mną szczery. Chodzi o główną fakturę z Biura Kontroli Agencji. Kto ją podpisał?
– Jak to kto? Ważniak, który zawsze to robi. McGivern.
Conklin nagle zbladł.
– Tego się właśnie obawiałem – wyszeptał, gdy odłożył słuchawkę. Zwrócił się do Crawforda; głowa mu drżała, gdy mówił. – Rozkaz dla służb ogólnych podpisał człowiek, który dwa tygodnie temu przeszedł na emeryturę.
– Carlos…
– O Boże! – krzyknęła Marie. – Ten człowiek niosący koce i pasy! Sposób, w jaki pochylał głowę, szyję, naprawo. Przecież to był on! Kiedy boli go głowa, przechyla ją w prawo. To był Jason! Wszedł do środka!
Aleksander Conklin odwrócił się od okna i stanął na wprost czarnych drzwi, utkwił w nich nieruchomy wzrok. Były zamknięte.
Ta ręka! Skóra… ciemne oczy w wąskiej smudze światła. Carlos!
Bourne odrzucił gwałtownie głowę do tyłu, gdy ostry jak brzytwa nóż rozciął mu skórę pod brodą; krew trysnęła na rękę trzymającą ostrze. Zaatakował prawą nogą trafiając niewidocznego napastnika w kolano, po czym odwrócił się i kopnął go lewą piętą w krocze. Carlos wykonał półobrót i ostrze znów wyłoniło się z ciemności, zbliżało się w kierunku brzucha Bourne’a. Jason odskoczył w tył i z całej siły uderzył skrzyżowanymi nadgarstkami w ciemnoskórą dłoń, która była niejako przedłużeniem rękojeści noża, zablokowując ją skutecznie. Zacisnął palce do środka, złożył gwałtownie ręce i trzymając przedramię napastnika w silnym uchwycie poniżej swej zakrwawionej szyi, szarpnął gwałtownie do góry. Nóż zahaczył o kurtkę Jasona i gdy tylko znalazł się powyżej piersi, Bourne pociągnął rękę Carlosa w dół, wykręcając ją w nadgarstku i z całej siły wbił się łokciem w ciało mordercy. Jeszcze raz szarpnął ją mocno, gdy Carlos stracił równowagę, wyciągając rękę prawie ze stawu.
Jason usłyszał, jak nóż uderza o podłogę. Pochylił się w kierunku tego dźwięku, sięgając jednocześnie za pasek od spodni po pistolet. Zawadził o materiał. Przetoczył się po podłodze, lecz zbyt wolno. Stalowy czubek buta uderzył go w bok głowy, w skroń – trzepnęło jakby prądem elektrycznym. Znów zaczął toczyć się po podłodze, coraz szybciej i szybciej, aż wpadł na ścianę. Wstawał z wysiłkiem opierając na kolanie, próbując coś dostrzec wśród falujących, niewyraźnych kształtów w całkowitych niemal ciemnościach. Nagle wąska smuga światła padającego przez okno oświetliła rękę. Bourne rzucił się na nią, jego dłonie zamieniły się w szpony, a ramiona w bijące niemiłosiernie cepy. Pochwycił dłoń Carlosa i odgiął ją mocno do tyłu wyłamując w nadgarstku. W pokoju rozległ się przeraźliwy krzyk.