– Dlaczego nie? Skoro zaszedł już tak daleko, dlaczego miałby nie zaryzykować?
– W gabinecie znajdują się tylko jedne drzwi: jedno wejście, jedno wyjście. Musiał pan słyszeć trzask zamka w poczekalni.
– Tak, widziałem też drucianą siateczkę w szybie – odparł Bourne.
– Zatem już pan wszystko rozumie. Wystarczy stwierdzić, że mamy do czynienia z oszustem i oszust tkwi w pułapce.
– A gdyby miał broń?
– Pan jej nie ma.
– Nikt mnie nie obszukiwał.
– Winda pana obszukała. Dokładnie, z czterech stron. Gdyby był pan uzbrojony, dźwig stanąłby między pierwszym a drugim piętrem.
– Wszyscy tu jesteście ostrożni.
– Staramy się, proszę pana. – Zadzwonił telefon. Apfel podniósł słuchawkę. – Tak? Proszę wejść. – Zerknął na Bourne’a. – Są pańskie dokumenty.
– Szybko.
– Herr Koenig przygotował je znacznie wcześniej; czekał tylko na potwierdzenie danych z czytnika. – Apfel otworzył szufladę i wyjął pęk kluczy. – Jestem pewien, że Koenig jest rozczarowany. Był przekonany, że coś tu nie gra.
Stalowe drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył Herr Koenig z czarnym metalowym pojemnikiem w ręku. Umieścił go na biurku obok tacy, na której stała butelka perrier i dwie szklanki.
– Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu? – zapytał Apfel, by przerwać ciszę.
– O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny, odprężający.
– Wspaniale – powiedział bankier, napełniając wodą szklankę Bourne’a. Koenig wyszedł. Drzwi zamknęły się i Apfel wrócił do spraw ważnych. – Oto pańskie dokumenty, sir – mówił, dobierając odpowiedni klucz. – Czy mam otworzyć zamek, czy życzy pan sobie zrobić to osobiście?
– Tak, proszę, niech pan otworzy wieko. Bankier zerknął na Bourne’a znad pęku kluczy.
– Powiedziałem „zamek”, nie „wieko”, sir. Nie jestem do tego upoważniony, nie chciałbym również ponosić aż takiej odpowiedzialności.
– Dlaczego?
– Moje stanowisko nie upoważnia mnie do tego, bym znał pańskie personalia. A poznam je, jeśli znajdują się w kasecie.
– A gdybym zechciał dokonać jakichś operacji? Na przykład zrobić przelew, wysłać komuś pieniądze?
– Można to uczynić za pomocą podpisu numerycznego na formularzu pobrania.
– A jeśli zechcę przesłać pieniądze na moje nazwisko do innego banku, poza granice Szwajcarii?
– Wówczas, obawiam się, nazwisko będzie niezbędne. W tym wypadku będę miał zaszczyt poznać pana tożsamość i poniosę wszelką odpowiedzialność z tym związaną.
– Dobrze. Proszę otworzyć kasetę.
Apfel przekręcił klucz i uniósł wieko.
Pacjent doktora Washburna wstrzymał oddech, czując w głębi brzucha coraz ostrzejszy ból. Bankier wyjął plik dokumentów spiętych dużą klamrą do papieru i jego oczy powędrowały ku informacjom zapisanym po prawej stronie wierzchniej kartki. Nie zmienił wyrazu twarzy, jednak dolna warga drgnęła mu lekko, wyciągnęła się marszcząc kąciki ust. Wychylił się zza biurka i podał papiery Bourne’owi.
Pod firmowym nagłówkiem z nazwą banku widniały słowa wypisane na maszynie po angielsku, który musiał być językiem ojczystym klienta.
Konto: zero-siedem-siedemnaście-dwanaście-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero
Nazwisko: Zastrzeżone przez właściciela. Używać tylko w procedurach prawnych.
Upoważnienia: Zapieczętowane w oddzielnej kopercie.
Bieżący stan depozytów: 11.850.000 franków.
Gapiąc się na kartkę, Bourne wolno wypuścił powietrze. Zdawało mu się, że był przygotowany na wszystko, jednak to, co ujrzał, przeraziło go bardziej niż wszystkie inne doświadczenia z ostatnich pięciu miesięcy. Licząc w przybliżeniu, wysokość konta przekraczała cztery miliony dolarów USA.
Cztery miliony dolarów!
Skąd?! Jakim sposobem?!
Starając się zapanować nad drżeniem rąk, przejrzał wyciągi z przelewów. Było ich bardzo dużo. Opiewały na zawrotne sumy – najmniejsza wynosiła trzysta tysięcy franków. Wpływały średnio co pięć, osiem tygodni i wpływać zaczęły dwadzieścia trzy miesiące temu. Spojrzał na wyciąg znajdujący się na samym spodzie kupki. Pierwsza i zarazem najwyższa wpłata – przelew z banku w Singapurze: dwa miliony siedemset tysięcy dolarów malezyjskich zamienionych na pięć milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków szwajcarskich.
Pod ostatnim z wyciągów wyczuł kształt koperty o wiele mniejszej niż wierzchnia kartka. Uniósł papier. Brzegi koperty obramowane były czarną obwódką, pośrodku widniały słowa napisane na maszynie:
Dane personalne: Upoważnieni do wglądu – Właściciel.
Ograniczenia prawne: Upoważnieni do wglądu – Odpowiedzialny urzędnik;
Treadstone-71 Korporacja; Okaziciel z pisemnym upoważnieniem od Właściciela.
Wymagana weryfikacja podpisów.
– Chciałbym to sprawdzić – powiedział Bourne.
– Oczywiście, to pana własność – odparł Apfel. – Mogę jedynie zapewnić, że zawartość jest nietknięta.
Pacjent doktora Washburna ujął kopertę i odwrócił ją. Z tyłu, u zbiegu zakładek, widniał odcisk pieczęci banku Gemeinschaft; żadna z wypukłych łąkowych literek nie została naruszona. Rozdarł papier, wyjął kartonik i odczytał go.
Właścicieclass="underline" Jason Charles Bourne.
Adres: Nie figuruje w wykazach.
Obywatelstwo: USA.
Jason Charles Bourne.
Jason.
Litera „J” to Jason! Nazywał się Jason Bourne. Słowo „Bourne” nie mówiło mu nic, „Jason” również, lecz kombinacja „Jason” i „Bourne” tak – klucz pasował do zamka. Takie nazwisko mógł zaakceptować, już je akceptował. Był Amerykaninem o nazwisku Jason Charles Bourne. A jednak… Jednak serce waliło mu w piersi jak opętane, w uszach słyszał narastający szum, ból promieniujący z głębi brzucha stawał się coraz ostrzejszy. Co się dzieje?! Skąd uczucie, że oto znów rzuca się w mroczną otchłań, w czarne odmęty?!
– Czy wszystko w porządku? – zapytał Walther Apfel.
Czy wszystko w porządku, Herr Bourne?
– Tak, jak najbardziej. Nazywam się Bourne. Jason Bourne.
Krzyczał? Mówił szeptem? Nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Czuję się zaszczycony, panie Bourne. Pańska tożsamość nigdy nie zostanie ujawniona. Ma pan na to słowo urzędnika banku Gemeinschaft.
– Dziękuję. A teraz będę chyba musiał dokonać transferu większych kwot i poproszę pana o pomoc.
– Z największą przyjemnością, sir. Wyróżnieniem dla mnie jest służyć panu wszelką radą i pomocą. Uczynię to z radością.
Bourne sięgnął po szklankę z wodą mineralną.
Stalowe drzwi gabinetu Walthera Apfla zamknęły się za nim. Za kilka sekund opuści urządzony z gustem przedpokój, minie pokój Koeniga i wsiądzie do windy. Za kilka minut znajdzie się na Bahnhofstrasse. Ogarnięty strachem, w chaosie myśli, będzie nią szedł wiedząc, jak się nazywa, dysponując wielką sumą pieniędzy.
Udało się. Za życie, które uratował, doktor Geoffrey Washburn otrzyma zapłatę o wiele większą niż wartość tego życia. Do banku w Marsylii wysłano telegraficznie przekaz na sumę trzech milionów franków szwajcarskich. Pieniądze zdeponowano na zaszyfrowanym rachunku, tak żeby jedyny lekarz na Île de Port Noir mógł je odebrać bez konieczności ujawniania własnego nazwiska. Washburn musiał tylko udać się do Marsylii, wyrecytować ów szyfr i wziąć pieniądze. Bourne uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę doktora, kiedy ten zerknie na wysokość konta. Ekscentryczny nałogowiec zadowoliłby się dziesięcioma, piętnastoma tysiącami funtów – a tu dostał ponad milion dolarów. Teraz albo rzuci picie, albo pogrąży się ostatecznie. Miał wybór. Jego. Własny.