Kolejna suma – cztery miliony franków – została przekazana na konto w paryskim banku przy rue Madeleine i zdeponowana na nazwisko Jasona C. Bourne’a. Pieniądze oraz karty z wzorami podpisów w trzech egzemplarzach wyekspediowano specjalnym kurierem obsługującym trasę Zurych-Paryż dwa razy w tygodniu. Herr Koenig zapewnił klienta, tudzież samego Herr Apfla, że dokumenty będą w Paryżu za trzy dni.
Ostatnia transakcja była już drobnostką – do gabinetu Walthera Apfla dostarczono sto tysięcy franków w banknotach o dużych nominałach, a Bourne parafował zlecenie wypłaty podpisem numerycznym.
W banku Gemeinschaft zostało jeszcze ponad trzy miliony franków szwajcarskich – cokolwiek by mówić, suma niebagatelna.
Jakim sposobem?! Dlaczego?! Skąd?!
Załatwienie całej sprawy trwało godzinę i dwadzieścia minut i tylko jeden dysonans zakłócił jej gładki przebieg. Jego sprawcą okazał się Herr Koenig. Zatelefonował i gdy Apfel wpuścił go do gabinetu, Herr Koenig podał zwierzchnikowi jakąś kopertę w czarnej obwódce.
– Une fiche – odezwał się po francusku, przybierając maskę uroczystej powagi wymieszanej z dozą skromnego triumfu.
Bankier otworzył dokument, wyjął karteczkę, przeczytał i oddał ją Koenigowi.
– Postąpić zgodnie z przyjętym trybem – odrzekł Koenig i wyszedł.
– Czy to dotyczyło mnie? – spytał wtedy Bourne.
– Tak, w sensie pobierania tak dużych kwot, Herr Bourne. To tylko nasze zarządzenie wewnętrzne. – Apfel uśmiechnął się uspokajająco.
Szczęknął zamek. Bourne otworzył drzwi z matową szybą i wkroczył do królestwa Herr Koeniga. Przez ten czas nadeszło dwóch innych klientów, którzy siedzieli teraz w przeciwnych rogach pokoju przyjęć. Ponieważ nie zaproszono ich do separatek, Bourne domyślił się, że żaden z nich nie jest właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. Zastanawiał się jeszcze, czy oni także musieli wypisywać długie ciągi liczb, ale w chwili, gdy stanął koło windy i nacisnął guzik, zastanawiać się przestał.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch – to Koenig skinął głową w stronę dwóch mężczyzn; ci wstali, kiedy drzwi windy zaczynały się otwierać. Bourne odwrócił się. Mężczyzna po prawej wyjął z kieszeni mały nadajnik i rzucił do mikrofonu parę szybkich słów.
Jego kolega z lewej strony miał rękę ukrytą za połą deszczowca. Wyciągnął ją i błysnął czarnym, automatycznym rewolwerem kalibru 38, na którego lufie lśnił długi, perforowany cylinder tłumika.
Obaj mężczyźni podchodzili do Bourne’a, a on cofał się w głąb pustej windy.
Rozpętało się piekło.
5
Winda zaczęła się zamykać. Mężczyzna z nadajnikiem był już w środku, a ręce tego drugiego tkwiły między sunącymi ku sobie skrzydłami drzwi; rewolwer w jego dłoni mierzył w głowę Bourne’a.
W nagłym odruchu przerażenia, Jason pochylił się w prawo, a później, bez żadnego ostrzeżenia, wykonał błyskawiczny obrót, uderzając jednocześnie stopą lewej nogi w uzbrojone ramię napastnika. Lufa rewolweru skoczyła w górę, mężczyzna zatoczył się, zachwiał i runął w tył, poza klatkę dźwigu. Nim drzwi zasunęły się ostatecznie, broń plunęła dwoma stłumionymi wystrzałami! Pociski utkwiły w grubym drewnie sufitu. Wciąż pochylony, Bourne wbił się barkiem w brzuch mężczyzny z nadajnikiem. Prawa ręką dźgnął go w pierś, lewą przygwoździł dłoń z aparatem, a potem cisnął nieznajomym o ścianę. Nadajnik poszybował krótkim łukiem, spadł i z głośniczka zabrzmiały słowa:
– Henri! Ça va? Maintenant, l’ascenseur?
W mózgu Jasona zamajaczył obraz innego Francuza, człowieka na pograniczu histerii, mężczyzny nie dającego wiary temu, co widzi – obraz niedoszłego zabójcy, który wybiegł z „Le Bouc de Mer” na mroczną rue Sarrasin mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu. Marsylczyk nie zmarnował czasu. Wieści dotarły już do Zurychu – trup ożył. I żył. Zabić go!
Lewe ramię Bourne’a opasało od tyłu szyję Francuza w windzie, jego prawa ręka szarpnęła ucho mężczyzny.
– Ilu was jest? – rzucił po francusku. – Ilu czeka na dole? Gdzie?
– Sam się przekonasz, świnio!
Klatka dźwigu znajdowała się w połowie drogi do holu na parterze.
Jason zgiął Francuzowi kark, naderwał mu ucho i zmiażdżył twarz na ścianie windy. Francuz zawył, osunął się na podłogę, a Bourne przygniótł go do ziemi kolanem; natychmiast wyczuł kaburę rewolweru. Rozerwał mu płaszcz, sięgnął pod materiał i znalazł rewolwer o krótkiej lufie – teraz był już pewien, że ktoś wyłączył w windzie czujniki reagujące na obecność broni. Koenig! Będzie o nim pamiętał. Amnezja, nie amnezja, on Koeniga sobie zapamięta. Wbił rewolwer w rozwarte usta Francuza.
– Gadaj, bo odstrzelę ci potylicę!
Francuz jęknął gardłowo; Bourne cofnął broń i przytknął mu ją do policzka.
– Dwóch. Jeden na dole przy windach, drugi na chodniku, przy samochodzie.
– Przy jakim samochodzie?
– Przy peugeocie.
– Kolor! Jakiego koloru?
Winda zwalniała, lada chwila stanie.
– Brązowego.
– Facet w holu. Jak jest ubrany?
– Nie wiem…
Jason musnął lufą skroń leżącego.
– Lepiej sobie przypomnij!
– W płaszcz! W czarny płaszcz!
Klatka windy zatrzymała się. Bourne dźwignął Francuza na nogi. Drzwi otworzyły się. Z lewej stał mężczyzna w ciemnym deszczowcu; nosił dziwaczne okulary w złotej oprawie. Mężczyzna zrobił krok w przód. Jego oczy przesłonięte szkłami ogarnęły sytuację i dostrzegły krew na policzku Francuza. Uniósł dłoń schowaną w głębi szerokiej kieszeni płaszcza i naprowadził niewidoczną lufę rewolweru na cel z Marsylii.
Jason pchnął Francuza od siebie, w otwór drzwi. Usłyszał trzy szybkie, wyciszone tłumikiem strzały. Francuz krzyknął gardłowo, zasłonił się rękami w ostatnim proteście, wygiął w tył i upadł na marmurową posadzkę. Obok zabójcy w okularach jakaś kobieta zaniosła się przeraźliwym wrzaskiem. Dołączyli do niej inni i wrzeszczeli: „Ratunku! Policja!”, kierując wołanie do wszystkich i do nikogo.
Bourne wiedział, że nie może użyć broni, którą zabrał Francuzowi. Nie miała tłumika i huk wystrzałów natychmiast by go zdradził. Wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza, ominął rozhisteryzowaną kobietę, złapał za ramiona windziarza w liberii, obrócił zdezorientowanym biedakiem wkoło i pchnął go w stronę mordercy w ciemnym deszczowcu.
Teraz puścił się biegiem ku szklanym drzwiom głównego wejścia. Panika w holu sięgała zenitu. Portier z czerwoną boutonnière, który zagadał do niego po francusku godzinę temu, krzyczał coś w słuchawkę telefonu. Umundurowany strażnik z pistoletem w dłoni miotał się w drzwiach, barykadując wyjście. Jego oczy błądziły nieprzytomnie po kłębiącym się chaotycznie tłumie, aż zatrzymały się na nim, na Jasonie – droga ucieczki była odcięta. Unikając wzroku strażnika, Bourne zwrócił się bezpośrednio do portiera przy telefonie.
– On nosi okulary w złotych oprawkach! – wrzasnął. – To on! Widziałem go!
– Co?! Kim pan jest?!