Racja, drzwi! Przecież powinien zabarykadować drzwi! Marie St. Jacques stała. Przytrzymał ją i jednocześnie chwycił za pierwszy wózek. Popychając go ramieniem i kolanem przesunął pod drzwi, aż trzasnął o ich metalową obudowę. Spojrzał w dół, pod grubą drewnianą platformę wózka – na kołach były blokady. Zablokował je obcasem na kole przednim i tylnym.
Kiedy wyciągnął nogę, by zablokować tył, dziewczyna obróciła się i usiłowała mu się wyrwać. Zsunął rękę po jej ramieniu i chwycił za nadgarstek, wykręcając jej dłoń. Krzyknęła, łzy napłynęły jej do oczu, usta zadrżały. Pociągnął ją za sobą, szarpnął w lewo i zaczął biec w stronę, w której jego zdaniem było tylne wyjście z hotelu – to znaczy miał nadzieję, że to właściwy kierunek. Bo tylko tam, właśnie tam przyda mu się ta kobieta, przez te kilka sekund, kiedy wychodzić będą na zewnątrz we dwoje, a nie on sam.
Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi – mordercy usiłowali je otworzyć, lecz barykada z wózka okazała się na to zbyt ciężka.
Szarpnął dziewczynę, by biegła z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciała mu się wyrwać; zaczęła kopać, wykręcać się we wszystkie strony, była na granicy histerii. Nie miał wyboru – chwycił ją za łokieć i z całej siły wbił kciuk w jego zagłębienie. Pod wpływem nagłego rozdzierającego bólu dziewczynie zabrakło tchu. Z oczu popłynęły jej łzy, wypuściła powietrze, zrezygnowała z walki, pozwoliła się ciągnąć dalej.
Dotarli do betonowych schodów. Cztery stopnie miały stalowe okucia, prowadziły w dół do żelaznych drzwi. Było to miejsce, w którym rozładowywano samochody dostawcze: za drzwiami znajdował się tylny parking hotelowy. Bourne pokonał więc już prawie wszystkie przeszkody. Teraz pozostawało tylko zachować pozory.
– Niech pani posłucha – powiedział do zesztywniałej z przerażenia kobiety. – Chce pani, żebym panią puścił?
– Och, Boże, tak, proszę!
– To niech pani robi dokładnie to, co każę. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na zewnątrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Weźmie mnie pani pod ramię i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiając. Pójdziemy w stronę samochodów w głębi parkingu, i oboje będziemy się śmiać… niezbyt głośno, po prostu swobodnie… jakbyśmy wspominali jakieś śmieszne historie, które się wydarzyły w ciągu dnia. Rozumie pani?
– Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzyło się nic zabawnego – odparła jednostajnie, ledwie słyszalnym szeptem.
– To niech pani udaje, że się wydarzyło. Może być tu na mnie zastawiona pułapka. A jeżeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani?
– Chyba złamał mi pan prawą rękę w nadgarstku.
– Nieprawda…
– I lewą rękę. I ramię. Nie mogę nimi ruszać. Wszystko mnie rwie.
– To dlatego, że nastąpił ucisk na zakończeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut. Wszystko będzie dobrze.
– Bydlę z pana.
– Chcę żyć – powiedział. – Chodźmy. Niech pani pamięta: kiedy otworzę, drzwi, ma pani na mnie patrzeć i uśmiechać się. Teraz odrzucić głowę do tyłu i roześmiać się.
– Będzie to najtrudniejsza rzecz na świecie.
– Łatwiej się uśmiechnąć, niż umrzeć.
Wsunęła mu obolała rękę pod ramię. Zeszli kilka stopni w dół na podest, stanęli pod drzwiami. Otworzył je i wyszli – on z ręką w kieszeni płaszcza zaciśniętą na rewolwerze Francuza wodził badawczo wzrokiem po platformie wyładunkowej. Nad drzwiami była jedna żarówka w drucianej obudowie. Rzucała światło na betonowe schody po lewej, prowadzące na niżej położony chodnik. Bourne poprowadził zakładniczkę w ich stronę.
Wykonywała potulnie jego rozkazy, ale efekt tego był makabryczny. Kiedy schodzili po schodach, zobaczył w świetle żarówki jej przerażoną twarz, którą zwróciła w jego stronę. Wydatne usta miała rozchylone, wargi rozciągnięte w sztucznym, pełnym napięcia uśmiechu ukazującym białe zęby. Jej ciemne oczy wyglądały jak dwa młyńskie koła; czaił się w nich prymitywny strach. Zalane łzami policzki miała napięte, blade, zeszpecone czerwonymi plamami tam, gdzie ją uderzył. Patrzył na twarz wyrzeźbioną z kamienia, na maskę obramowaną ciemnorudymi włosami opadającymi na ramiona – wieczorny wiatr odwiewał je lekko do tyłu, jedynie one więc nie były nieruchome, cała twarz bowiem pozostawała maską.
Z gardła kobiety wydobył się stłumiony śmiech, żyły na jej długiej szyi nabrzmiały. Mogła w każdej chwili stracić przytomność, ale starał się o tym nie myśleć. Musiał się skoncentrować na otaczającej ich przestrzeni, żeby na wielkim, spowitym mrokiem parkingu nie przeoczyć najdrobniejszego poruszenia. Bez wątpienia, z najdalszych, nie oświetlonych miejsc na parkingu korzystali pracownicy hotelu. Zrobiło się prawie wpół do siódmej, a więc nocna zmiana na pewno była już pochłonięta obowiązkami. Wszędzie panował bezruch. Gładką czarną nawierzchnię przecinały rzędy cichych pojazdów – szeregi olbrzymich owadów – wpatrzonych w nicość setką szklistych reflektorów, oczami pozbawionymi wyrazu.
Zgrzyt. Metal zazgrzytał o metal. Odgłos ten doszedł Bourne’a z prawej strony, doleciał z samochodu w pobliskim rzędzie. Ale w którym? I z którego samochodu? Bourne odrzucił głowę do tyłu, niby w odpowiedzi na żart swojej towarzyszki, jednocześnie wędrując wzrokiem po szybach najbliższych samochodów. Nic… A może jednak coś? Tak, dostrzegł to, choć było takie małe, niemal niewidoczne… zdumiewające. Malutkie zielone kółeczko, ledwie rozmarzone zielone światełko. Przesuwało się… kiedy oni się przesuwali.
Zielone. Małe… światło? Nagle, gdzieś z zakamarków pamięci wypłynął i stanął Bourne’owi przed oczami obraz krzyża nitek. Jego oczy patrzyły na dwie cienkie przecinające się linie! Krzyknął! To noktowizor… reagująca na podczerwień luneta karabinu.
Skąd mordercy wiedzieli? Istniała na to nieskończona liczba odpowiedzi. W Gemeinschaft użyto przenośnego nadajnika, pewnie teraz też nim się posługiwano. Bourne miał na sobie płaszcz, a jego zakładniczka cienka jedwabną suknię, mimo że wieczór był chłodny. Żadna kobieta tak by nie wyszła.
Rzucił się w lewo, ukucnął, skoczył w stronę Marie waląc ją ramieniem w żołądek, aż zatoczyła się z powrotem w kierunku schodów. Rozległa się seria stłumionych wystrzałów, które siekły kamienie i asfalt wokół uciekających. Bourne dał nurka w prawo, przekoziołkował kilka razy po asfalcie i wyciągnął rewolwer z kieszeni płaszcza. Zebrał się w sobie, ułożył głową naprzód; podpierając lewą ręką prawy nadgarstek, wycelował broń w szybę, za którą tkwił karabin. Trzykrotnie wystrzelił.
Z ciemnej otwartej czeluści nieruchomego samochodu doleciał wrzask; który po chwili przemienił się w krzyk, następnie w ciężkie sapanie, aż w końcu wszystko ucichło. Bourne leżał bez ruchu czekając, nasłuchując, patrząc bacznie, gotów znów wystrzelić. Panowała cisza. Próbował wstać… ale nie dał rady. Coś jednak się stało. Ledwie się ruszał Nagle poczuł ból w całej klatce piersiowej: krew pulsowała mu tak gwałtownie, że pochylił się i oparł na rękach. Potrząsnął głową w nadziei, że zacznie wyraźniej widzieć, w nadziei, że ból ustąpi. Lewy bark, lewy bok pod żebrami, lewe ucho, miejsce nad kolanem poniżej biodra – tam odniósł kiedyś rany, z których przeszło miesiąc temu zdjęto mu szwy A więc naruszył sobie zrosty, naciągnął ścięgna i jeszcze nie w pełni sprawne mięśnie. O Chryste! Ale przecież musi wstać, musi dotrzeć do samochodu mordercy, wyciągnąć z niego trupa i uciec