– Niech pan coś powie – szepnęła. Ciałem jej wstrząsnął dreszcz, ciemny jedwab sukni napinał się na falujących piersiach, oddech miała ciężki. Chwyciła się za nadgarstek chcąc zapanować nad sobą i po chwili trochę się uspokoiła. W końcu znów się odezwała, tym razem nie szeptem, jej głos brzmiał monotonnie: – Powiedziałam, że już tego nie zrobię, i dotrzymam słowa.
– Niestety, wiem, że znów będzie pani próbowała – odpowiedział spokojnie. – Przyjdzie taka chwila, kiedy pomyśli pani, że tym razem może się udać, i wtedy spróbuje pani. Ale niech mi pani wierzy, jak mówię, że to się pani nie uda. Przy następnej próbie zabiję panią. Nie chciałbym zabić, bo można by tego uniknąć, naprawdę można. Ale jeżeli zacznie mi pani zagrażać… a próba ucieczki to właśnie dla mnie zagrożenie… będę musiał się bronić.
Wyraził prawdę tak, jak ją rozumiał. U podstaw decyzji leżały powody podobnie zdumiewająco nieskomplikowane dla niego, jak proste okazało się podjęcie samej decyzji. Zabicie stanowiło kwestię wyłącznie praktyczną.
– Mówił pan, że mnie puści – odezwała się. – Ale kiedy?
– Kiedy będę bezpieczny. Kiedy już nie będzie miało znaczenia to, co pani powie czy zrobi.
– A kiedy to nastąpi?
– Mniej więcej za godzinę. Kiedy wyjedziemy z Zurychu i będę już w drodze dokądś. Ale pani nie będzie wiedziała, dokąd pojadę ani jak.
– Dlaczego miałabym panu wierzyć?
– Nic mnie to nie obchodzi, czy pani wierzy, czy nie. – Puścił ją. – Niech się pani pozbiera. Wytrze oczy i uczesze się. Zaraz wchodzimy do restauracji.
– A co tam jest?
– Sam chciałbym to wiedzieć – odparł zerkając przez tylną szybę na drzwi „Drei Alpenhäuser”.
– Już pan to mówił.
Spojrzał na nią, na szeroko otwarte brązowe oczy, które szukały jego wzroku. Szukały w przerażeniu i oszołomieniu.
– Wiem. Niech się pani pośpieszy.
Wysoki sufit alpejskiej restauracji był belkowany, drewniane stoły i krzesła wyglądały masywnie, pod ścianami mieściły się gabinety, a salę oświetlało światło świec. Wędrował po niej akordeonista grając bawarską Musik, której stłumione, przebijające się przez szum głosów tony tworzyły specjalną atmosferę.
Bourne znał tę dużą salę: belki i świece wryły mu się w pamięć, podobnie jak dźwięki muzyki. Był tu w innym życiu. Teraz, stanęli w niewielkim foyer przed stanowiskiem maitre d’hótel, który im się ukłonił.
– Haben Se einen Platz reserviert, mein Herr?
– Jeżeli pyta pan o to, czy mam zarezerwowany stolik, to obawiam się, że nie. Ale ktoś mi bardzo polecał tę restaurację. Mam więc nadzieję, że znajdzie pan dla nas jakieś miejsca. Jeżeli to możliwe, chciałbym dostać, gabinet.
– Ależ oczywiście, proszę pana. Jeszcze jest wcześnie, nie mamy kompletu. Proszę tędy.
Zaprowadził ich do gabinetu zajmującego najbliższy narożnik. Na środku stołu stała migocąca świeca. Zaproponował im ten najbliższy gabinet, bo zauważył, że mężczyzna kuleje i wspiera się na ramieniu kobiety. Jason dał ruchem głowy znak Marie, żeby usiadła, po czym sam wsunął się za stół i usiadł naprzeciwko niej.
– Niech się pani przesunie pod ścianę – rozkazał, kiedy maitre d’hôtel odszedł. – Niech pani pamięta, że w kieszeni mam rewolwer i wystarczy, bym podniósł stopę, a znajdzie się pani w sytuacji bez wyjścia,
– Mówiłam, że nie będę próbowała nic robić.
– Mam nadzieję, że dotrzyma pani słowa. Proszę zamówić drinka, nie mamy czasu na jedzenie.
– I tak nic bym nie przełknęła. – Znów chwyciła się za nadgarstek. Widać było, jak drży jej ręka. – Ale dlaczego nie mamy czasu? Na co pan czeka?
– Nie wiem.
– Dlaczego wciąż to pan powtarza? Wciąż tylko „nie wiem” albo „sam chciałbym to wiedzieć”. Po co tu przyjechaliśmy?
– Bo już tu kiedyś byłem.
– To żadna odpowiedź!
– Nie ma powodu, bym pani odpowiadał.
Podszedł kelner. Marie zamówiła wino, a Bourne szkocką, bo czuł, że musi się napić czegoś mocniejszego. Rozejrzał się po restauracji usiłując się skupić „na wszystkim i na niczym”. Jak gąbka. Ale znalazł tylko nic. W umyśle jego nie pojawił się żaden obraz, ani jedna myśl nie wypełniła pustki w głowie. Nic.
Aż nagle po przeciwnej stronie sali zobaczył twarz. Szeroką twarz, duża głowę, otyłe ciało oparte o ścianę w ostatnim gabinecie, tuż przy zamkniętych drzwiach. Tęgi mężczyzna pozostawał w mroku swojego stanowiska obserwacyjnego, jak gdyby mrok był jego zabezpieczeniem, a nie oświetlona część podłogi jego sanktuarium. Wzrok miał wbity w Jasona, a w jego oczach malował się w takim samym stopniu strach co niedowierzanie. Bourne nie znał tej twarzy, ale jej właściciel wiedział, kim on jest. Grubas podniósł palce do ust, wytarł ich kąciki i zaczął przenosić wzrok z jednego gościa na drugiego. Tak lustrował stolik po stoliku. Dopiero potem rozpoczął najwyraźniej bolesną wędrówkę przez salę do gabinetu Jasona i Marie.
– Idzie tu do nas jakiś mężczyzna – rzucił Jason nad płomykiem świecy. – To tęgi facet, boi się. Niech się pani nie odzywa Niezależnie od tego, co będzie mówił, proszę trzymać język za zębami, i nie patrzeć na niego. Niech pani podniesie głowę i oprze się swobodnie na łokciu, i patrzy na ścianę, nie na niego.
Kobieta ściągnęła brwi i podniosła prawą rękę do twarzy. Palce jej drżały. Usta ułożyły się tak, jakby chciała o coś spytać, ale nie powiedziała ani słowa. Jason jednak odpowiedział na to nie zadane pytanie.
– Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać.
Grubas wyłonił się zza krawędzi gabinetu. Bourne zdmuchnął świecę, przez co przy stoliku zrobiło się dość ciemno. Tamten spojrzał na niego z góry i odezwał się niskim, pełnym napięcia głosem.
– Lieber Gott! Po co pan tu przyszedł? Co takiego zrobiłem, że stawia mnie pan w takiej sytuacji?
– Jak pan wie, smakuje mi tutejsza kuchnia.
– Czy jest pan wyzuty z wszelkich uczuć? Mam rodzinę: żonę i dzieci. Zrobiłem tylko to, co mi kazano. Dałem panu kopertę, nie zaglądałem do niej, więc nic nie wiem!
– I zapłacono panu za to, prawda? – spytał wiedziony instynktem Jason.
– Tak, ale nic nie powiedziałem. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie podałem nikomu pańskiego rysopisu. Z nikim nie rozmawiałem!
– To dlaczego pan się boi? Jestem przecież zwykłym gościem, który czeka, żeby zamówić obiad.
– Błagam niech pan stad wyjdzie.
– Denerwuje mnie pan. I proszę mi lepiej powiedzieć, o co chodzi. Grubas podniósł rękę do twarzy i znów wytarł palcami kropelki potu, które zrosiły mu skórę wokół ust. Przechylił głowę, zerknął na drzwi i ponownie zwrócił się do Bourne’a:
– Może inni coś powiedzieli, może inni wiedza, kim pan jest. Ja już swoje oberwałem od policji, która oczywiście przyjdzie prosto do mnie.
Marie St. Jacques straciła panowanie nad sobą. Spojrzała na Jasona.
– Policja… To była policja – wymknęło jej się.
Bourne przeszył ją pełnym wściekłości wzrokiem, po czym zwrócił się ponownie do zdenerwowanego grubasa:
– Mówi pan, że policja wyrządzi krzywdę pańskiej żonie i dzieciom?
– Nie bezpośrednio, jak sam pan dobrze wie. Ale przez to, że będzie się mną interesowała, inni nie dadzą mi spokoju. Ani mojej rodzinie. Ilu ludzi pana szuka, rnein Herr? I kim oni są? Ja nie potrzebuję panu na to odpowiadać. Nie cofną się przed niczym… śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg. Proszę… Zaklinam pana na moje życie, niech pan stąd wyjdzie. Nic nikomu nie mówiłem.