Выбрать главу

Bourne uległ jednak panice; ogarniał go jak gdyby częściowy paraliż. Choć rana w ramieniu i draśnięcie na skroni były rzeczywiste i sprawiały mu prawdziwy ból, żadne z tych obrażeń nie wydawało się na tyle poważne, żeby go unieruchomić. Nie mógł poruszać się tak szybko, jakby sobie życzył, ani z tą siła, o której wiedział, że ją ma, był jednak w stanie panować nad swymi ruchami. Sygnały przebiegające między mózgiem a mięśniami były odbierane i nadawane; cały organizm mógł więc normalnie funkcjonować.

Funkcjonowałby jeszcze lepiej, gdyby Bourne trochę odpoczął. Ponieważ nie miał teraz żadnego sposobu na wydostanie się z Zurychu, musiał wstać na długo przed świtem, żeby rozejrzeć się za jakimś innym kanałem, który pozwoli mu wymknąć się z miasta. Vermieter ze Steppdeckstrasse lubi pieniądze. Za godzinę lub coś koło tego Jason zbudzi niechlujnego kamienicznika.

Bourne ostrożnie położył się na zapadniętym łóżku. Oparłszy głowę na poduszce wpatrywał się w gołą żarówkę pod sufitem, starając się nie słyszeć słów; chciał trochę wypocząć. Ale mimo wszystko słowa zabrzmiały, napełniając mu uszy łoskotem przypominającym dudnienie kotłów.

„Zabito człowieka…”

„Ale pan przyjął to zlecenie…”

Odwrócił się do ściany i zamknął oczy, wznosząc barierę między sobą a słowami. Wtedy pojawiły się inne słowa; Bourne siadł raptownie, pot wystąpił mu na czoło.

„Zapłacą mi za twojego trupa!… Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!”

Carlos.

Wielka limuzyna wjechała przed coupé i zatrzymała się przy krawężniku. Z tyłu przed dom z numerem 37 na Löwenstrasse kwadrans temu zajechał samochód policyjny, a przed niespełna pięcioma minutami – karetka pogotowia. Na chodniku w pobliżu klatki schodowej tłoczyli się mieszkańcy okolicznych domów, ale fala największego podniecenia już opadła. Ktoś poniósł śmierć nocą, ktoś został zabity w tej spokojnej części Löwenstrasse. Wszyscy byli w najwyższym stopniu zaniepokojeni: to, co stało się pod numerem 37, mogło powtórzyć się pod numerem 40 lub 53. Świat ogarniało szaleństwo i nawet Zurych zaczynał mu ulegać.

– Przyjechał szef. Czy możemy panią do niego zaprowadzić?

Towarzysz kierowcy wysiadł z samochodu i otworzył drzwiczki przed Marie St. Jacques.

– Oczywiście.

Wysiadła z auta i poczuła na ramieniu rękę mężczyzny. Był to dotyk o wiele delikatniejszy od chwytu zwierzęcia, które przedtem przystawiało jej do policzka lufę rewolweru. Zadrżała na samo wspomnienie. Oboje podeszli do limuzyny od tyłu. Kobieta wsiadła. Oparła się wygodnie i spojrzała na swego sąsiada. Nagle zaparło jej dech; zastygła w bezruchu, jak gdyby sparaliżowana. Siedzący obok niej mężczyzna samym swym widokiem przypomniał jej chwile grozy.

Światło latarni ulicznej odbijało się od złotej oprawki jego okularów.

– To pan!… Był pan wtedy w hotelu, wśród tamtych!

Skinął głową ze znużeniem. Jego zmęczenie rzucało się w oczy.

– Zgadza się. Jesteśmy oddziałem specjalnym policji miejskiej. Przede wszystkim muszę panią zapewnić, że podczas wydarzeń w „Carillon du Lac” ani przez chwilę nie zagrażało pani niebezpieczeństwo z naszej strony. Jesteśmy dobrze wyszkolonymi snajperami. Nie padł ani jeden strzał, który mógłby wyrządzić pani krzywdę, a z oddania kilku zrezygnowano, ponieważ znajdowała się pani zbyt blisko człowieka, którego mieliśmy na muszce.

Spokojny, autorytatywny ton mężczyzny przywrócił jej spokój. Szok minął.

– Jestem panu za to wdzięczna – powiedziała.

– Nie wymagało to zbyt wielkich uzdolnień – odparł. – O ile dobrze zrozumiałem, ostatnio widziała go pani, kiedy oboje siedzieliście w samochodzie, który stoi za nami.

– Tak. Był ranny.

– Ciężko?

– Na tyle, że bełkotał coś bez związku. Przykładał sobie do skroni bandaż i miał pokrwawione ramię, to znaczy płaszcz. Kim on jest?

– Nazwiska są tu bez znaczenia. Ten człowiek ma ich wiele, ale jak zdążyła pani się przekonać, jest mordercą. Okrutnym mordercą. Trzeba go powstrzymać, zanim znów kogoś zabije. Tropimy go już od kilku lat. My i policje wielu innych krajów. Teraz trafia nam się okazja, jakiej nikt dotąd nie miał. Wiemy, że przebywa w Zurychu i że jest ranny. Nie mógł zostać w tej dzielnicy, ale jak daleko zdołał uciec? Czy mówił coś o tym, jak zamierza wydostać się z miasta?

– Miał zamiar wynająć samochód. Chyba na moje nazwisko. Nie ma prawa jazdy.

– Okłamał panią. Zawsze ma przy sobie najrozmaitsze fałszywe dokumenty. Była pani dla niego zakładniczką jednorazowego użytku. Proszę mi powtórzyć wszystko, co pani powiedział, od samego początku. Dokąd pani z nim jeździła, z kim się spotkał – wszystko co pani przychodzi na myśl.

– Jest taka restauracja, „Drei Alpenhäuser”. Był tam olbrzymi grubas, który śmiertelnie się bał… – Marie St. Jacques opowiadała wszystko, co była w stanie sobie przypomnieć. Oficer policji przerywał jej co pewien czas, zadając dodatkowe pytania w związku z jakimś zdaniem lub czyjąś reakcją, bądź też nagłą decyzją mordercy. Raz po raz zdejmował okulary w złotej oprawie i przecierał je w roztargnieniu, ściskając oprawkę palcami, jakby chciał w ten sposób zapanować nad rozdrażnieniem. Wypytywał kobietę przez prawie dwadzieścia pięć minut, po czym podjął decyzję.

– „Drei Alpenhäuser”. Schnell! – powiedział do kierowcy, a następnie zwrócił się do Marie St. Jacques:

– Wykorzystamy przeciwko niemu jego własne słowa. Umyślnie tak bełkotał. Wie znacznie więcej, niż powiedział przy stole.

– Bełkotał… – wymówiła to słowo półgłosem, przypomniawszy sobie, w jakim sensie sama go użyła. – Steppdeck… Steppdeckstrasse. Popękana szyba, pokoje.

– Co?

– „Pensjonat na Steppdeckstrasse”. Tak właśnie powiedział. Wszystko działo się błyskawicznie, ale jestem pewna, że dobrze usłyszałam. W ostatniej chwili, nim wyskoczyłam z samochodu, jeszcze raz powtórzył tę nazwę. Steppdeckstrasse.

– Der Alte ist verrückt. Steppdeckstrasse gibt es! - powiedział kierowca.

– Nie rozumiem – powiedziała Marie St. Jacques.

– To zaniedbana dzielnica, nie nadążająca za naszą epoką – wyjaśnił oficer. – Dawniej były tam fabryki włókiennicze. Bezpieczna przystań dla ludzi, którym niezbyt się powiodło… i różnych innych. Los! – powiedział do kierowcy.

Samochód ruszył.

8

Zaskrzypiało. Gdzieś na korytarzu. Jak strzał, którego echo przechodzi w ostrą frazę końcową, dźwięk przenikliwy, zamierający w dali. Bourne otworzył oczy.

Schody. Obskurna klatka schodowa. Ktoś wchodzi po schodach. Nagle przystanął, świadom hałasu, jaki pod jego ciężarem wydaje spaczone, popękane drewno. Zwykły gość ze Steppdeckstrasse nie miałby takich skrupułów.

Cisza.

Skrzypienie. Teraz bliżej. Zaryzykował. Najważniejsze to synchronizacja, i szybkość, bo szybkość to bezpieczeństwo. Jason zerwał się z łóżka, sięgnął po rewolwer, który miał przy głowie, i przylgnął do ściany koło drzwi. Przykucnął słysząc kroki – kroki jednego człowieka, który już nie dbał o hałas, chciał tylko dotrzeć do celu. Bourne nie miał wątpliwości, co to znaczy; nie mylił się.

Drzwi rozwarły się z hukiem; Jason odbił je z powrotem, a następnie rzucił się na nie całym ciężarem, przygważdżając intruza do framugi i ciosami w żołądek, piersi i ramię wgniatając w uskok ściany. Przyciągnął drzwi i wkręcił duży palec prawej stopy w gardło napastnika, jednocześnie lewą ręką łapiąc go za jasne włosy i jednym szarpnięciem wciągając do pokoju. Dłoń mężczyzny zwiotczała, broń wypadła na podłogę – był to rewolwer z długą lufą i tłumikiem.