– Jest pani kobietą nie tylko działającą metodycznie, ale i bardzo niezwykłą.
– Przesadza pan.
– A jak znalazła pani lekarza?
– Zapytałam konsjerża… tak się tu na nich mówi, prawda? Zanim ruszyliśmy w drogę, okryłam pana najlepiej jak mogłam, zatamowałam krwawienie na tyle, na ile to było możliwe. Jak większość osób znam podstawowe zasady udzielania pierwszej pomocy. Musiałam pana częściowo rozebrać; właśnie wtedy trafiłam na plik pieniędzy, jaki miał pan przy sobie i zrozumiałam, o co panu chodziło z lekarzem, który trzymałby język za zębami. Mój Boże, ma pan dziesiątki tysięcy dolarów. Znam tutejszy kurs wymiany.
– To tylko drobna część.
– Słucham?
– Nie, nic. – Znów usiłował się podnieść i znów okazało się to dla niego zbyt dużym wysiłkiem. – Nie boi się mnie pani? I tego, co pani zrobiła?
– Boję się. Ale wiem, co pan zrobił dla mnie.
– Na pani miejscu nie byłbym taki ufny.
– Pan chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z własnego położenia. Jest pan nadal bardzo osłabiony, a ja mam broń. Poza tym jest pan całkiem nagi.
– Całkiem?
– Całkiem. Wyrzuciłam wszystko, nawet pańskie slipy. Wyglądałby pan dość zabawnie biegnąc po ulicy w samym pasku na pieniądze.
Mimo bólu Bourne roześmiał się, przypominając sobie markiza de Chambord w La Ciotat.
– Bardzo metodycznie pani działa.
– Owszem.
– I co teraz?
– Zapisałam panu nazwisko lekarza i opłaciłam pokój na tydzień. Konsjerż będzie przynosił panu posiłki, w południe otrzyma pan pierwszy. Ja wyjadę za kilka godzin; dochodzi już szósta, niedługo powinno się rozwidnić. Wrócę do hotelu po resztę swoich rzeczy i po bilet lotniczy i postaram się nikomu nie pisnąć o panu słówka.
– A jeśli to będzie niemożliwe? Jeśli ktoś panią rozpoznał?
– Zaprzeczę wszystkiemu. Było ciemno. W sali wybuchła panika.
– Rozumuje pani teraz niezbyt metodycznie, a już na pewno nie tak metodycznie, jak będzie to robiła policja szwajcarska. Mam lepszy pomysł. Niech pani zadzwoni do przyjaciółki z prośbą, żeby spakowała wszystkie pani bagaże i zapłaciła za hotel. Potem niech pani weźmie ode mnie pieniądze, ile pani chce, i wsiądzie w pierwszy samolot lecący do Kanady. Łatwiej zaprzeczać na odległość.
Spojrzała na niego w milczeniu i skinęła głową.
– To bardzo kusząca propozycja.
– I bardzo rozsądna.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a jej oczy zdradzały napięcie, jakie coraz silniej w niej narastało. Wreszcie odwróciła się od łóżka i podeszła do okna, spoglądając w kierunku pierwszych promieni wschodzącego słońca. Obserwował twarz Marie, na którą spływało blade, żółtawe światło poranka, czuł jej zdenerwowanie i wiedział, skąd się brało. Nie mógł kobiecie w niczym pomóc; wybawiona od strachu, od potwornego poniżenia, jakiego żaden mężczyzna nigdy nie zrozumie, od śmierci, robiła to, co uważała za słuszne. A swoim postępowaniem łamała wszelkie prawo.
Odwróciła się gwałtownie od okna, oczy jej płonęły.
– Kim pan jest?
– Słyszała pani, co mówili.
– Ale co innego widziałam! Co innego czuję!
– Proszę nie szukać usprawiedliwień dla swoich czynów. Postąpiła pani tak, a nie inaczej. Nie wnikajmy w pobudki, dajmy temu spokój.
Spokój. Boże, dlaczego nie zostawiła mnie pani w spokoju? Czułbym teraz tylko pustkę. A tak, odzyskam wkrótce siły i znów będę musiał walczyć, znów stawić wszystkiemu czoło.
Nagle stanęła w nogach łóżka, z bronią w ręce. Wycelowała pistolet w Jasona; głos jej drżał.
– Chce pan, żebym zmieniła zdanie? Żebym zadzwoniła na policję i podała im ten adres?
– Jeszcze kilka godzin temu powiedziałbym, że tak. Ale teraz nie potrafię się na to zdobyć.
– Więc kim pan jest?
– Podobno nazywam się Bourne. Jason Charles Bourne.
– Co to znaczy „podobno”?
Spojrzał na pistolet, na ciemny wylot lufy. Nie pozostało nic innego, jak wyznać prawdę… taką, jaką zdołał poznać.
– Co to znaczy? – powtórzył jej pytanie. – Wie pani o mnie prawie tyle co ja sam.
– Nie rozumiem.
– Dobrze, opowiem pani swoją historię. Może poczuje się pani lepiej. Może gorzej. Nie mam pojęcia. Ale opowiem pani, bo to wszystko, co wiem.
Opuściła pistolet.
– Słucham.
– Moje życie zaczęło się pięć miesięcy temu na Île de Port Nor, niewielkiej wysepce na Morzu Śródziemnym…
Słońce sięgało już koron rosnących przed domem drzew, a jego promienie prześwitujące między targanymi wiatrem gałęziami rzucały na ściany świetliste, nieregularne plamy, kiedy Bourne, całkiem wyczerpany, opadł z powrotem na poduszkę. Skończył swoją opowieść; nie miał już nic do dodania.
Marie, z podkurczonymi pod siebie nogami, siedziała w głębokim, obitym skórą fotelu po drugiej stronie pokoju; na stoliku obok leżał pistolet i paczka papierosów. Kobieta siedziała niemal bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w Jasonie; nawet kiedy paliła, jej oczy ani razu nie przesunęły się po pokoju, ani razu nie oderwały od twarzy mężczyzny. Słuchała go z uwagą analityka, który szacuje dane, ocenia fakty.
– Ciągle pan to powtarzał – powiedziała cicho, kolejne słowa wymawiając bardzo powoli: – „Nie mam pojęcia”… „Sam chciałbym to wiedzieć”. Często wpatrywał się pan w coś tak intensywnie, że ogarniał mnie lęk. Kiedy pytałam pana, o co chodzi, co pan dalej zamierza, znów padała ta sama odpowiedz: „Nie mam pojęcia”. Mój Boże, to straszne, co pan przeżył… i nadal przeżywa.
– Po tym, jak z panią postąpiłem, pani mi jeszcze współczuje?
– To dwie całkiem różne sprawy – odparła marszcząc w zadumie czoło.
– Różne?
– Wywodzące się z jednego źródła, lecz rozwijające się niezależnie od siebie… bywają takie absurdy w ekonomii… Wtedy na Löwenstrasse, zanim poszliśmy do mieszkania Chernaka, błagałam, żeby pan mnie z sobą nie zabierał. Byłam pewna, że jeśli cokolwiek więcej usłyszę, zabije mnie pan. I wówczas powiedział pan najdziwniejszą rzecz pod słońcem: „To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej…” Pomyślałam sobie, że nie jest pan przy zdrowych zmysłach.
– Amnezja jest pewną formą obłędu. Zdrowy człowiek ma pamięć. Ja nic nie pamiętam.
– Dlaczego się pan nie przyznał, że Chernak chciał pana zabić?
– Nie było czasu na wyjaśnienia i nie wydawało mi się to istotne.
– Może panu nie… ale dla mnie miało to znaczenie.
– Dlaczego?
– Dlatego, że żywiłam nadzieję, że nie będzie pan pierwszy strzelał do kogoś, kto nie próbuje pana zabić.
– Ależ próbował. Zostałem ranny.
– Nie znałam kolejności wypadków; nie powiedział mi pan o tym.
– Nie rozumiem…
Marie zapaliła papierosa.
– To trudno wytłumaczyć, ale przez cały ten czas, kiedy byłam pańską zakładniczką, nawet wówczas, kiedy mnie pan uderzył czy ciągnął za sobą przytykając mi broń do brzucha, do głowy, bałam się, piekielnie się bałam, ale widziałam coś w pańskich oczach… jakby pewne wahanie, niechęć… Nie umiem tego lepiej określić.
– No dobrze, ale do czego pani zmierza?
– Nie jestem pewna. Przypominam sobie również inną scenę, kiedy siedzieliśmy przy stoliku w „Drei Alpenhäuser”. Na widok tego grubasa, który szedł w naszą stronę, kazał mi pan przysunąć się do ściany i zasłonić ręką twarz. „Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać”.
– No właśnie, po co.