– Jeśli tak pan sobie życzy, chociaż każdy…
– Panie! – ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. – Tu chodzi o miliony franków!
– Ze mną osobiście, Monsieur Bourne.
– Doskonale. – Przyłożył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. – Jest teraz druga trzydzieści pięć… – Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz nie przerywając go. – Halo! Halo!
– Jestem, monsieur.
– Co za przeklęty telefon! – Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach czasu. – Halo! Halo!
– Monsieur, proszę mi podać pański numer.
– Halo! Halo!
– Monsieur Bourne, proszę…
– Nic nie słyszę! – Cztery sekundy, trzy, dwie… – Zadzwonię jeszcze raz. – Wyłączył się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. – Facet nazywa się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu.
– W porządku – powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w otwór monety.
– Je parlais avec Monsieur d’Amacourt quand le téléphone coupe…
– Je regrette, monsieur.
– Monsieur Bourne?
– To pan, panie d’Amacourt?
– Tak, przykro mi, że te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do naszej rozmowy, o której pan…
– No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej.
– Będę pana oczekiwał, monsieur.
Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją odłożyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciągu najbliższych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren.
Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz odłożyła słuchawkę – telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, że poprawia makijaż, przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość holu niska, drewniana barierka z małą, mosiężną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka personelu niższego szczebla, a tuż przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów, biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis:
M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES
PREMIER VICE-PRÉSIDENT
Marie zdawała sobie sprawę, że jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za chwilę się potwierdzą. A jeżeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R. d’Amacourta, żeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku.
Miała rację. Nastąpiło wyraźne ożywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu.
Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką. Był to mężczyzna w średnim wieku o przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyżone i zaczesane tak, żeby zasłonić łysinę; nic jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, że zbyt wiele godzin spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, żeby ukryć swoją reakcję.
D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi – był jak dzikie zwierzę w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś, na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy.
Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuż nad dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, że ktoś wsiadł do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeżonym pokoju zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim blankiecie złożył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi.
Na widok zbliżającego się mężczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknęła drzwi i wróciła do biurka.
Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden dowód; żeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko sekretarki. Wiedziała, że jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi już za chwilę i będzie trwało krótko.
Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki, która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie; sprawiała wrażenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois.
– Pardon, madame! – zawołała recepcjonistka, przysłaniając ręką słuchawkę. – Słucham, czym mogę pani służyć?
Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa:
– Monsieur d’Amacourt.
Teraz z kolei sprawiała wrażenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku.
– Obawiam się, że jestem już spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką – powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą.
– Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć…
Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliżyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka.
– Słucham panią? W czym mogę pomóc?
– Ja do pana d’Amacourta.
– Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona?
– Tak, oczywiście – odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na terminarz, który leżał przed nią na biurku.
– Obawiam się, że nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę.
– Och, ależ ze mnie gapa! – zawołała zakłopotana klientka. – Dopiero teraz się zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.
Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie wolno było zdradzić posiadaczowi.