Выбрать главу

Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie powinna już być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; może Marie już ją zna.

Spacerował wolno wzdłuż wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, że powinien unikać zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut.

I nagle ich dojrzał. Jednego wręcz rozpoznał! Trzej porządnie ubrani mężczyźni szli pośpiesznie rue Madeleine – byli pochłonięci rozmową, ale oczy mieli zwrócone przed siebie. Wyprzedzali wolniejszych przechodniów, przepraszając ich z uprzejmością nietypową dla rodowitych paryżan. Jason skupił się na człowieku idącym pośrodku. Nie ulegało wątpliwości: to był on. Mężczyzna zwany Johannem!

„Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później”. Słowa te wypowiedział na Steppdeckstrasse wysoki, chudy mężczyzna w okularach o złotych oprawkach. Johann. Przysłali go z Zurychu, ponieważ widział Jasona Bourne’a. A to oznaczało jedno: nie mają żadnych jego zdjęć.

Trzej mężczyźni byli już przy wejściu do banku. Dwóch znikło wewnątrz, trzeci został przy drzwiach. Bourne ruszył w stronę budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakręci numer Antoine’a d’Amacourta.

Rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go butem i otworzył oszklone drzwi.

– Regardez! - usłyszał za plecami czyjś głos.

Wstrzymując oddech, odwrócił się na pięcie. Nie ogolony, ale poza tym niczym się nie wyróżniający przechodzień wskazywał ręką na budkę.

– Pardon?

– Le téléphone. Il n’opère pas. La corde est en noeud.

– Oh? Merci. Maintenant, j’essayerais. Merci bien.

Mężczyzna wzruszył ramionami i oddalił się. Bourne wszedł do budki; cztery minuty już minęły. Wyciągnął z kieszeni kilka monet, żeby starczyło na dwie rozmowy, i wykręcił pierwszy numer.

– La Banque de Valois. Bonjour.

Nie upłynęło dziesięć sekund, d’Amacourt podniósł słuchawkę. W jego głosie słychać było napięcie.

– To pan, Monsieur Bourne? Myślałem, że jest pan w drodze do banku.

– Obawiam się, że nastąpiła nagła zmiana planów. Zadzwonię do pana jutro.

Patrząc przez szybę dojrzał samochód, który zatrzymał się przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost wejścia do banku. Mężczyzna, który pozostał na zewnątrz, skinął głową kierowcy.

– …pomóc? – spytał d’Amacourt.

– Słucham?

– Pytałem, czy mogę panu w czymś pomóc. Mam potwierdzenie pańskiego przekazu. Wszystko jest przygotowane do wypłaty.

Nie wątpię, pomyślał Bourne, i zastosował drobny podstęp.

– Niestety, muszę wieczorem być w Londynie. Niedługo mam samolot, ale jutro wrócę do Paryża. Proszę zatrzymać papiery u siebie, dobrze?

– Leci pan do Londynu, monsieur?

– Zadzwonię do pana jutro. A teraz muszę złapać taksówkę i pędzić na Orly.

Odwiesił słuchawkę i przez chwilę obserwował wejście. Niecałe pół minuty później Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili słowo z facetem przy drzwiach i wszyscy trzej wsiedli do czekającego samochodu.

Samochód, który miał im służyć do ucieczki po zabójstwie Bourne’a, ruszył pędem w stronę lotniska. Jason zapamiętał numery rejestracyjne, po czym wykonał drugi telefon. Był pewien, że jeśli nikt inny nie korzysta z płatnego aparatu w banku, Marie podniesie słuchawkę przy pierwszym dzwonku. Tak też się stało.

– Halo?

– Widziałaś coś?

– Pewnie. Trzeba przycisnąć d’Amacourta.

12

Chodzili po sklepie, krążąc między stoiskami. Marie jednak nie oddalała się od szerokiego okna wychodzącego na ulicę; cały czas obserwowała wejście do banku po przeciwnej stronie rue Madeleine.

– Wybrałem ci dwie apaszki – powiedział Bourne.

– Nie trzeba było. Strasznie tu drogo.

– Słuchaj, zbliża się czwarta. Skoro jeszcze nie opuścił banku, to pewnie nie wyjdzie przed końcem pracy.

– Chyba nie; gdyby się z kimś umówił, już dawno by wyszedł. Ale musieliśmy sprawdzić.

– Zapewniam cię, ci jego kumple są teraz na Orly i ganiają po wszystkich salach odpraw. Nawet nie mogą pytać, czy jestem na liście pasażerów, bo nie wiedzą, jakim posługuję się nazwiskiem.

– Liczą, że ten facet z Zurychu cię rozpozna.

– Tak, ale on będzie szukał kuśtykającego bruneta, a nie mnie. Chodźmy do banku. Pokażesz mi d’Amacourta.

– Nie, Jasonie. – Marie potrząsnęła głową. – Pod sufitem zainstalowane są kamery z szerokokątnymi obiektywami. Jeszcze ktoś obejrzy taśmy i zauważy cię.

– Najwyżej zauważą blondyna w okularach.

– No to mnie skojarzą. Kręciłam się po holu. Rozmawiałam z recepcjonistką i sekretarką.

– Myślisz, że wszyscy są w zmowie? Wątpię.

– Wystarczy wymyślić byle jaki pretekst, żeby bank udostępnił… – Nagle zamilkła i chwyciła Jasona za ramię; patrzyła przez szybę na wejście do banku. – To on! D’Amacourt! Ten w płaszczu z czarnym aksamitnym kołnierzem!

– Ten, co właśnie obciąga sobie rękawy?

– Tak.

– W porządku. Spotkamy się w hotelu.

– Bądź ostrożny. Uważaj na siebie.

– Zapłać za apaszki. Leżą tam z tyłu, na kontuarze.

Wybiegł ze sklepu i stanąwszy przy krawężniku, gdzie nie padał już cień markizy, zmrużył oczy przed słońcem wypatrując jakiejś luki między samochodami, żeby przejść na druga stronę ulicy, ale ruch był zawrotny. D’Amacourt skręcił w prawo i wolnym krokiem zaczął się oddalać; nie sprawiał wrażenia człowieka, który śpieszy się na umówione spotkanie. Miał w sobie coś z napuszonego pawia, któremu ktoś oskubał nieco ogon.

Bourne dotarł do skrzyżowania, przeszedł przez ulicę na zielonym świetle i podążył za bankierem. Kiedy d’Amacourt zatrzymał się przy kiosku, żeby kupić wieczorne wydanie gazety, Jason przystanął przed sklepem sportowym; kiedy d’Amacourt ruszył dalej, Jason uczynił to samo.

Na wprost dojrzał kawiarnię o ciemnych szybach i ciężkich drewnianych drzwiach z solidnymi okuciami. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby odgadnąć, co to za lokal; odwiedzali go mężczyźni, którzy przychodzili się napić, często przyprowadzając ze sobą kobiety, o jakich inni mężczyźni milczą w towarzystwie. W każdym razie miejsce świetnie nadawało się do tego, żeby odbyć tu rozmowę z Antoine’em d’Amacourtem. Jason przyśpieszył kroku i zrównał się z bankierem. Odezwał się do niego tą samą łamaną francuszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem co przez telefon.

– Bonjour, monsieur. Je… pense que vous… êtes Monsieur d’Amacourt. Nie mylę się, prawda?

Bankier stanął jak wryty. Przypomniał sobie głos i w jego zimnym spojrzeniu odmalował się strach. D’Amacourt jakby się skurczył i do reszty zwinął przerzedzony ogon.

– Bourne? – upewnił się szeptem.

– Pańscy przyjaciele są chyba mocno zaniepokojeni. Latają po całym lotnisku i pewnie się zastanawiają, czy przypadkiem nie wprowadził ich pan w błąd… i to świadomie.

– Co takiego? – D’Amacourt z przerażenia wytrzeszczył oczy.