Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę, wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę.
Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niż można by sądzić. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca.
Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie, by wyschły – nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z podkoszulkiem postąpił tak samo.
Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym. Radość także była zrozumiała.
Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi – może nie miał wyboru? – wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które należało pokonać i za szpalerami bacznych oczu, które należało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie paszportem Washburna, że nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z każdym krokiem powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąż nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego zagadnął szypra łodzi rybackiej, żeby mu pomógł.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie…
Nim skończy się dzień, nawiąże kontakt – jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba rozważyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; może ich nie starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, że będzie mógł swobodnie podróżować, skoro nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób.
Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włożył buty. Legł na piasku i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek.
La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wrażenie być cząstką tłumu; nie anonimowym topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego.
Pieniądze.
W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę, i sklepy były tu czyściejsze, i towary droższe, ryby świeższe, a mięso krajano o wiele grubiej niż w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w sobie coś z Paryża albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej, nabrzeżnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami.
Pieniądze.
Wstąpił do rzeźnika. Zauważył, że właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małżeństwo w średnim wieku; sądząc po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. Wyrażali się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie.
– W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna – stwierdziła kobieta. – Niech się pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii.
– A wczoraj wieczorem – dodał mężczyzna – markiz wspomniał, że kotlety z jagnięcia są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka.
Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniżenie przeprosiny, zapewnił, że się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie zabrzmiał wcale łagodniej.
– Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spożywczym. Tam się spotkamy.
– Oczywiście, moja droga.
Żona wyszła – gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąż spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
– Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? – spytał, sięgając do kieszeni po papierosy.
– Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie?
– Skąd! Przecież on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.
– Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?
– Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i przemycę go do stajni, żeby markiza nie zauważyła. O tej porze będzie już tak zalany, że nie siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią.
– Tak, obiło mi się o uszy.
Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, żeby rzeźnik przypomniał sobie o jego obecności.
– O co chodzi? Czego pan tu chce?
Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.
– Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”.
– Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz?
– Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii
– Czy mogę czymś państwu służyć?
Jean-Pierre roześmiał się.
– O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia.
Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem.
– Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu.
– Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka.
– Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.
– Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?
– Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu.
– Och, naprawdę?
Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem.