— Możesz liczyć na moją dyskrecję, Naresh.
Mężczyzna uśmiechnął się blado.
— Bardzo dobrze. To tylko jedna sprawa. Ja też miałem to, co doktor Robinson nazwał Snem o Zielonym Świecie. Dwie noce temu. Niebo jak ciężka zielona zasłona. Krystaliczne istoty, niezwykłej piękności i wdzięku — posłał jej smutne spojrzenie. — Nie biorę udziału w konspiracji, o którą Waldstein podejrzewa pacjentów. Czy można uznać prawdziwość tego oświadczenia? Nie spiskuję z pacjentami, by zakłócić pracę centrum. Proszę mi wierzyć, doktor Lewis, proszę. Mimo to mówię ci o tym, że miałem Sen o Zielonym Świecie. Naprawdę miałem ten sen.
2
— To niewiele — powiedział Jaspin. — Nie oczekuj za dużo. To naprawdę niewiele.
— Nic nie szkodzi — odparła blondynka. — W dzisiejszych czasach nie można dużo oczekiwać.
Na imię miała Jill. Nazwisko wyleciało mu z głowy; jedno z tych typowych amerykańskich nazwisk: Clark, Walters, Hancock czy coś takiego. Na pewno znajdzie się okazja, żeby jeszcze je powtórzyła. Po ceremonii tumbonde została przy nim trzymając jego głowę na kościstej piersi, kiedy miał ten atak histerii, później sprowadziła go ze wzgórza, gdy zasłabł w tym upale. A teraz już stali przed jego domem na wzgórzach uniwersyteckich. Wyglądało na to, że spędzą ze sobą noc albo przynajmniej wieczór. Tam do diabła, dawno już tego nie miał. Jego druga połowa jednak żałowała, że nie odczepił się od niej gdzieś wcześniej. Ta właśnie połowa wciąż żyła głosem bębnów tumbonde, wciąż widziała tytaniczną postać Chungiry-Który-Przyjdzie, niezaprzeczalnie prawdziwego na alabastrowym tronie gdzieś na odległej planecie. Ta dziewczyna odciągała tylko uwagę, zakłócała koncentrację na sprawach, które zawładnęły jego duszą. Nie zrobił jednak wiele, by pozbyć się jej po ceremonii. Do diabła!
Położył kciuk na tabliczce przy drzwiach. Drzwi spytały, kim jest, a on odpowiedział:
— Jestem twoim panem. Otwieraj, do cholery, i to szybko!
Roześmiała się.
— Ma pan bardzo oryginalny styl bycia, doktorze Jaspin.
— Barry. Proszę Barry, dobrze? Nawet nie mam doktoratu, a tobie jakoś trudno przyjąć to do wiadomości.
Po zidentyfikowaniu głosu drzwi otwarły się. Jaspin szarmanckim gestem zaprosił ją do środka.
— Entrez-vous. — Weszli do mieszkania.
Nie oszukał jej. Było faktycznie niewielkie. Dwa pokoje, mała kuchnia, niewielki taras z widokiem na południe. Sam budynek był przyzwoity, w hiszpańskim stylu, białe ściany, dach z czerwonej dachówki. Otaczała go bujna kalifornijska roślinność: purpurowe pnącza tropikalne o barwnych listkach, czerwona i biała dzika róża, olbrzymie kolczaste aloesy, agawy, palmy sago, całe to subtropikalne zielsko. Prawdopodobnie to miejsce przed wojną było luksusowym przykładem kondominium. Teraz podzielone zostało na milion maleńkich mieszkanek, w związku z czym nikt nie troszczył się o utrzymanie całości, która dość mocno już podupadła. Zresztą co tam, ważne że jest dom. Przyszedł tu przypadkiem w pierwszym dniu swojego pobytu w San Diego, gdy zdecydował, że powinien wyprowadzić się z Los Angeles. Teraz, czternaście miesięcy później, czuł się tu już niemal komfortowo.
— Mieszkasz w San Diego? — zapytał.
Udało jej się nie odpowiedzieć. Pytał już o to raz, gdy szli na parking, i wtedy też nie odpowiedziała. Chodziła teraz po całym mieszkaniu, podziwiała jego bibliotekę, która rzeczywiście była imponująca: kostki, taśmy, pliki płytek, dyski, a nawet książki, dobre, stare (ale nie przestarzałe) książki.
— Patrzcie! — krzyknęła. — Masz Kroebera! I Meada! I Levi-Straussa, i Haverforda, i Schapira, i wszystkich! Nigdy czegoś takiego nie widziałam, chyba że w bibliotece! Można? — Wyciągała rzeczy z półek, gładziła je i pieściła; książki, taśmy, kostki. Potem odwróciła się do niego. Oczy jej błyszczały.
Jaspin znał to pełne uwielbienia spojrzenia dziewcząt na jego zajęciach, gdy jeszcze prowadził zajęcia. Była to czysta miłość, miłość abstrakcyjna. Nie miała nic wspólnego z nim samym. Uwielbiały go, bo był źródłem nauki, bo był za pan brat z Arystotelesem i Platonem. Również dlatego, że był starszy niż one i mógł, gdyby zechciał, jednym kiwnięciem palca otworzyć przed nimi wrota mądrości. Jaspin rzeczywiście używał tego palca wobec niejednej z nich (nie tylko zresztą palca) i podejrzewał, że niektóre zrobiły się od tego mądrzejsze, ale nie tak, jak sobie to wyobrażały. Pomyślał, że ma to wszystko już za sobą.
„Posłuchaj, Jill”, miał zamiar odpowiedzieć na adorujące spojrzenie, „to błąd patrzeć na mnie w ten sposób. Nie mogę ci dać nic z tego, co pewnie myślisz, że mógłbym. Naprawdę.” Nie potrafił jednak zdobyć się na szczerość.
Tymczasem podszedł do niej, jak gdyby zaraz miał porwać ją w ramiona, ale w ostatniej chwili po prostu wyjął jej z rąk książkę, którą trzymała, i pogładził ją jak ona przed sekundą. Prawdziwy biały kruk, opracowanie Cordry’ego o meksykańskich maskach. Sto trzydzieści lat, a kolory ilustracji wciąż żywe. Stopniowo wyprzedawał swoje zbiory pewnemu profesorowi z La Jolla, by móc zapłacić za mieszkanie i wyżywienie, tak samo zresztą jak większość z nich zdobył, gdy miał jeszcze pieniądze, a kto inny był na dnie.
— To jeden z moich największych skarbów. Spójrz na te maski! — Przekartkował kilka stron. Diaboliczne twarze z rogami, stwory rodem z koszmarnych snów. Chungira-Który-Przyjdzie? Maguali-ga? — znów usłyszał bębny w głowie.
— I to, i to, i to! — wpadała już w ekstazę. — Co za cudowna biblioteka! Jakim wspaniałym człowiekiem musi pan być, doktorze Jaspin!
— Barry.
— Barry.
Wyszła na taras i zerwała czerwony kwiat dzikiej róży, który następnie wpięła sobie we włosy. Biedne, opuszczone dziecko — pomyślał. Była chyba trochę starsza, niż mu się z początku wydawało; może dwadzieścia siedem lat.
— Mieszkasz w pięknym miejscu jak na te czasy — powiedziała. — Mamy szczęście, że żyjemy na wybrzeżu Kalifornii, prawda? W głębi lądu nie jest już tak przyjemnie.
— Podobno jest tam paskudnie. A im dalej od wybrzeża, tym gorzej. Najgorzej jest oczywiście w stanach na skraju strefy pyłu. Słyszałem, że jest tam po prostu dżungla, wszędzie bandidos, ale nikogo to nie obchodzi, bo wszyscy i tak umierają na chorobę popromienną.
Pokręcił głową. Robiło mu się niedobrze, gdy pomyślał o spustoszeniu, które poczyniła Wojna Pyłów. Żadnych bomb, nie zrzucono ani jednej bomby, bo nie można było tego zrobić nie skazując całego świata na unicestwienie, używano więc sterowanych chmur radioaktywnych niszcząc rolnicze stany, serce kraju, dzieląc go na kawałki. Tak jak my zrobiliśmy z nimi, tylko gorzej. A teraz, trzydzieści lat później, pełzamy w szczątkach zachodniej cywilizacji przycinając nasze pnącza, słuchając sześcianów muzycznych, chodząc na zajęcia z antropologii i udając, że udało nam się odbudować świat tu, w słonecznej Kalifornii, podczas gdy, o ile wiadomo, o 500 mil stąd na wschód ludzie stali się kanibalami. Jaspin odezwał się:
— O tym miałem zamiar napisać. Świat współczesny z antropologicznego punktu widzenia, trochę też socjologii. Świat jako dżungla nowoczesnej technologii. Oczywiście teraz już tego nie zrobię.
— Nie?
— Wątpię. Nie jestem już na uniwersytecie. Nie mam sponsora, a to bardzo ważne.
— Mógłbyś sam to zrobić, Barry. Wiem, że byś potrafił.
— To miło z twojej strony. Słuchaj, nie jesteś głodna? Mam tu coś, a te opuncje na podwórku są jadalne, więc…