— A czy mogłabym wziąć prysznic? Cała się kleję, no i ta farba, wiesz, te znaki Maguali-ga.
— Jasne — odpowiedział. — Jaki dziś dzień? Piątek? Tak, w piątki mamy wodę do mycia.
W okamgnieniu uwolniła się z ubrania. Żadnego skrępowania. Zresztą również żadnych piersi, bioder, pośladków. Płaska jak chłopak. I co z tego. Była przecież kobietą. Tego był pewny, choć różnie to bywało; te wszystkie ich przeszczepy i implanty. Zaprowadził ją pod prysznic i znalazł dla niej ręcznik. Następnie — a jakże — rozebrał się i wszedł razem z nią. Nie mamy tu za wiele wody, lepiej wykąpmy się razem. Gdy popłynęła woda, odwróciła się do niego i oplotła go nogami, a on przyparł ją plecami do wykafelkowanej ściany podtrzymując rękami pośladki. Oczy miał przez cały czas zamknięte, a gdy na chwilę je otworzył, dostrzegł, że ona wciąż patrzy na niego tym wzrokiem pełnym uwielbienia, jakby każdym ruchem wkładał w nią z pięćdziesiąt encyklopedii.
Wszystko odbyło się szybko, ale było bardzo przyjemnie. Nie można się było powstrzymać. Później jednak przyszedł smutek, poczucie winy, wstyd i nie potrafił się od nich uwolnić. Miłość, tak to kiedyś ktoś nazywał. Jaka miłość? Dwoje żałosnych nieznajomych łączących się częściami ciał na parę minut. Miłość?
Jaspin pomyślał, że musi starać się być wobec niej uczciwy. Mogło być przyjemniej, gdybym wcześniej się o to postarał, ale wtedy może do niczego by nie doszło, a ja za bardzo tego chciałem. To przecież też uczucie, prawda? Prawda?
Opierając się o krawędź umywalki, spokojny już, choć nieco przygnębiony, odezwał się patrząc wciąż na jej małe, różowo zakończone piersi, chłopięce biodra i wilgotne, zlepione włosy:
— Muszę ci to szczerze powiedzieć. Myślisz, że jestem szlachetną, romantyczną, intelektualną postacią, prawda? Ale ja nie jestem, rozumiesz? Jestem oszustem, przegranym facetem, Jill. Jestem nikim.
— Ja też — odparła.
Spojrzał na nią w osłupieniu. Była to pierwsza autentyczna rzecz, jaką od niej usłyszał, odkąd się poznali. Zaczął mówić dalej:
— Byłem kimś. Zdolnym dzieckiem z bogatej rodziny z Los Angeles, miałem perspektywy. Miałem być wielkim antropologiem, ale w pewnym momencie zostałem farblondjet. — Zdziwione spojrzenie. — Nie znasz tego słowa? Znaczy ono w jidysz „pomieszany”, „zagubiony”. Uwiąd duszy, wielka choroba początku XXII wieku; chyba nazywa się to teraz syndromem Gelbarda. Rozsypałem się. Nie wiem nawet dlaczego. Nagle za ciężko było mi wstawać rano, iść na zajęcia. Nie byłem nawet w depresji — rozumiesz, syndrom Gelbarda różni się trochę od klinicznej depresji; jest głębszy, jest reakcją na cały ten ludzki śmietnik, rodzajem kulturowego wyczerpania, wypalenia — ale byłem farblondjet. Wciąż jestem. Nie zrobiłem kariery, nie mam przyszłości, nie jestem heroicznym półbogiem kultury, jakim sobie mnie wyobrażasz.
— Chodziłam na twoje zajęcia. Byłeś świetny.
— Po prostu powtarzałem to, co znalazłem w tych książkach. Co mądrego jest w gładkim języku? Co jest mądrego w dobrej pamięci? Brzmiało to mądrze dla ciebie, bo sama nic więcej nie wiedziałaś. Co studiowałaś na uniwersytecie?
— Nic konkretnego. Po prostu chodziłam na zajęcia.
— Nic nie skończyłaś?
Wzruszyła ramionami.
— Chciałam uczyć się wszystkiego, ale tego było tak dużo, że nie wiedziałam, z której strony zacząć. Nie zaczęłam więc niczego. Ale teraz będę znów miała szansę, prawda?
— Co masz na myśli?
W jej głosie zabrzmiał dziwny dźwięk, jakby cienkie miedziane druciki ocierały się o siebie.
— Uczyć się. Od ciebie. Będę sprzątać, robić zakupy, wszystko. I będziemy razem studiować. Tak będzie dobrze, prawda? Pomogę ci przy twojej książce. Właściwie nie mam teraz gdzie mieszkać. Nie zajmuję dużo miejsca, utrzymuję porządek i…
Zdziwił się, że tego nie przewidział. Czuł, że zaczyna boleć go głowa. Wydawało mu się, że Chungira-Który-Przyjdzie wyciągnął swą olbrzymią łapę, owinął ją wokół jego głowy i ściskał, ściskał, ściskał…
— Nie będę pisał książki — powiedział Jaspin — i nie zostanę tu, w San Diego.
— Nie?
— Nie. Niedługo już mnie tu nie będzie.
Zdumiało go to, co sam powiedział. Stwierdzenie, że wyjeżdża z San Diego, było dla niego czymś zupełnie nowym.
— Dokąd wyjedziesz? — zapytała.
Poczekał, aż jego usta znowu przemówią, i po chwili usłyszał własny głos:
— Pójdę tam, gdzie uda się Senior Papamacer. Chyba do Siódmego Miejsca. Pójdę za tumbonde na biegun północny, jeśli będzie trzeba.
— Naprawdę masz taki zamiar?
— Chyba tak — powiedział Jaspin. — Muszę to zrobić.
— Żeby przeprowadzić badania?
— Nie, żeby czekać na Chungirę-Który-Przyjdzie.
— A więc wierzysz w Niego. — Wyraźnie usłyszał duże „N”.
— Teraz tak. Od dzisiaj, gdy byłem na tym wzgórzu. Widziałem coś, Jill. To mnie zmieniło. Powaliło mnie na kolana. To było prawdziwe nawrócenie. Może słowo „nawrócenie” jest zbyt pretensjonalne, ale… — To niedorzeczne — pomyślał — para nagich ludzi, którzy nawet się dobrze nie znają, siedzi w łazience wygadując takie bzdury. — Nigdy nie byłem wierzący — powiedział. — Moi rodzice byli żydami, ale to była raczej sprawa kultury, tradycji. Nikt nie chodził do synagogi, rozumiesz. Ale teraz jest inaczej. To, co czułem dzisiaj… chciałbym znów to przeżyć. Chcę iść tam, gdzie tylko będę miał jakąkolwiek szansę przeżycia tego ponownie. To takie czasy, Jill, taka era. Zeitgeist, rozumiesz? W czasach totalnej rozpaczy religie objawienia zawsze dawały rozwiązanie. Teraz przydarzyło się to nawet mnie, cynicznemu wytworowi cywilizacji imieniem Barry Jaspin. Pójdę za Seniorem Papamacerem i zaczekam, aż Maguali-ga otworzy wrota Chungirze-Który-Przyjdzie.
Serce pompowało mu w żyły ogień. Czy ja naprawdę wierzę w to, co mówię? Tak, tak. To niewiarygodne — pomyślał. — Ja naprawdę wierzę w to, co jej powiedziałem.
— Mogę iść z tobą? — spytała nieśmiało.
3
— Teraz opowiedz mi o tym, który widziałeś wczoraj, gdzie światło gwiazd rozjaśnia niebo jak dzień — polecił Charley.
— Świat Ludzi-Oczu, o to ci chodzi? — zapytał Tom.
— Czy to ten?
— Ludzie-Oczy, tak. Z Wielkiej Gwiezdnej Chmury.
— Opowiedz mi — powiedział Charley. — Uwielbiam cię słuchać, gdy to wszystko oglądasz. Myślę, że jesteś prawdziwym prorokiem, chłopie, takim prosto z Biblii.
— Uważasz mnie za wariata, prawda? — spytał Tom.
Charley odparł łagodnie:
— Nie mów tak. Czy powiedziałem ci kiedyś, że jesteś wariatem?
— Ja nim jestem, Charley. Biedny Tom. Biedny, szalony Tom. Uciekł z jednego domu wariatów wprost do innego.
— Z domu wariatów? Naprawdę? Z prawdziwego wariatkowa?
— Z Pocatello — odpowiedział Tom. — Wiesz, gdzie to jest? Trzymali mnie tam półtora roku.
Charley uśmiechnął się.
— Mnóstwo normalnych tak zamknięto, a mnóstwo szaleńców jest na wolności. To o niczym nie świadczy. Chcę ci powiedzieć, że cię szanuję i podziwiam. Uważam, że jesteś fenomenalny. A ty siedzisz tu i mówisz, że uważam cię za wariata. Dalej, opowiedz mi o Ludziach-Oczach, człowieku!
Wyglądało na to, że Charley mówi szczerze. Nie naśmiewa się ze mnie — pomyślał Tom. — To dlatego, że sam widział Zielony Świat. Mam nadzieję, że uda mu się zobaczyć i inne. On chce tego. Chce dowiedzieć się czegoś o tych światach. Jest drapaczem, może nawet kiedyś był bandido, założę się, że zabił ze dwudziestu ludzi, a jednak chce wiedzieć, jest ciekawy, nawet na swój sposób delikatny. Mam szczęście, że z nim podróżuję.