— Ludzie-Oczy jeszcze nie istnieją — rzekł. — Pojawią się dopiero za milion, może trzy miliony lat, a może nawet za miliard, to trudno powiedzieć. Trochę się gubię, gdy przychodzą te wszystkie rzeczy z przeszłości i przyszłości. Rozumiesz, wszystkie impulsy myślowe wędrują tam i z powrotem przez wszechświat, a prędkość myśli jest o wiele większa od prędkości światła, więc wizje wyprzedzają światło, zostawiają je z tyłu; możesz nawet zobaczyć obraz z miejsca, które jeszcze nie istnieje, a światło z tego słońca dotrze na Ziemię może dopiero za milion czy miliard lat. Rozumiesz mnie?
— Jasne — odparł Charley niepewnie.
— Ludzie-Oczy żyją, czy też będą żyli, na planecie otoczonej dziesięcioma, a może stu tysiącami gwiazd (któż by je tam zliczył) rozmieszczonych tak ciasno jedna przy drugiej, że z owej planety wyglądają jak jednolita ściana światła wypełniająca całe niebo. Wychodzisz z domu o dowolnej porze dnia czy nocy i zawsze widzisz to oślepiające światło ze wszystkich stron. Nie widać pojedynczych gwiazd, tylko mnóstwo światła. Wszystko białe, jak gdyby niebo było rozpalone do białości.
Nadszedł Mujer.
— Charley?
— Przyjdę za pięć minut.
— Czy moglibyśmy porozmawiać teraz, Charley?
Charley spojrzał na niego zniecierpliwiony.
— No dobra, mów.
Drapacze obozowali na wschód od Sacramento. Było w tej okolicy wciąż sporo farm, większość z nich dobrze strzeżonych. Parszywie się tu drapało. Charley i jego ludzie byli coraz bardziej głodni, wysłał więc właśnie kilku na zwiady.
Mujer zaczął mówić:
— Wrócili właśnie Stidge i Tamale. Mówią, że znaleźli w widłach rzeki farmę, którą ich zdaniem można by opanować i chcą tam iść zaraz, jak się ściemni.
— Dlaczego ty mi to mówisz, a nie Stidge?
— Buffalo powiedział, że poszedłeś z Tomem i chciałeś, żeby nie przeszkadzać, więc Stidge postanowił ci nie przeszkadzać.
— Ale ty przyszedłeś?
Mujer odparł:
— Chciałem porozmawiać z tobą przed Stidge’em i Tamale’em. Wiesz, że Tamale we wszystkim się myli. A ten Stidge to dziki facet. Nie ufam im zbytnio.
— A myślisz, że ja im ufam?
— Jeśli Stidge mówi, że można zająć jakieś miejsce, a Tamale twierdzi tak samo, to ja mam poważne wątpliwości, Charley. A może powinniśmy się wstrzymać? To wszystko. Chciałem powiedzieć ci o tym, zanim Stidge przyjdzie do ciebie.
— W porządku, stary, rozumiem, o co chodzi.
— Inaczej nie zawracałbym ci głowy — powiedział Mujer.
— Jasne. Ale musimy też jeść, Mujer. Myślę, że po prostu sam przyjrzę się tej ich farmie. Może tym razem mają rację i będziemy mogli ją opanować, a jeśli ja też będę tak uważał, zrobimy to. Jeśli zaś stwierdzę, że się nie da, zrezygnujemy. W porządku, Mujer?
— W porządku. Przepraszam, że zawracałem ci głowę.
— Nic nie szkodzi, stary — Charley kiwnął Mujerowi, że może odejść, po czym zwrócił się znów do Toma:
— No dobra, Ludzie-Oczy.
Wygląda na to, że Charley nie ma wielkich kłopotów z przestawieniem się na tak różne tory — pomyślał Tom. — Tu mówi o najechaniu na czyjąś farmę, a za chwilę chce słuchać o nieznanych planetach.
Nie wyglądał na zabójcę. Oczy miał głębokie i smutne. Czasami było w nim coś niemal miłego, prawie poetyckiego. Innym razem był znów diametralnie różny. To zabójca. Tom wiedział o tym. Pod tym miłym przykryciem. Co jednak było głębiej?
Tom zaczął mówić:
— Żyją w świecie światła, które nigdy nie gaśnie, a jest tak gęste, że nie widzą wszechświata na zewnątrz. Tak naprawdę to w ogóle nic nie widzą, bo światło Wielkiej Gwiezdnej Chmury jest tak silne, że nie pozostawia żadnych kontrastów, nie można odróżnić jednej rzeczy od drugiej. Jest go tak dużo, że oślepia i męczy. Oni nie widzą więc, lecz czują, a każda część ich ciała odbiera obrazy. Cała powierzchnia. Dlatego mówi się o nich Ludzie-Oczy, gdyż każdy z nich jest jak jedno wielkie oko. Wiesz, oni jeszcze nie istnieją, ale pojawią się. Są jedną z ras, które dopiero nadejdą. W Księdze Księżyców wypisano 1400 ras, które istnieć będą w przyszłości, ale oczywiście to tylko Księga Księżyców. Tak naprawdę we wszechświecie pojawią się miliardy nowych ras, lecz kosmos jest tak wielki, że nawet Zygeroni i Kusereenowie nie znają ani tysięcznej jego części. Ale to oni, Ludzie-Oczy, i ich umysły są tak wrażliwe, że są w stanie czuć całą resztę wszechświata. Wiedzą o słońcach i gwiazdach, planetach i galaktykach i to wyłącznie dzięki instynktowi i intuicji, podobnie jak ślepiec wie o czerwieni, zieleni, błękicie. Ich umysły pozostają w kontakcie z innymi światami Świętego Imperium, w przeszłości i przyszłości. Dowiadują się o przestrzeni na zewnątrz, a w zamian pokazują innym ludom Wielką Gwiezdną Chmurę, która jest święta, albowiem jej światło jest tak potężne, tak kompletne. Jest jak światło Buddy, rozumiesz? Wypełnia całą próżnię. Dlatego Ludzie-Oczy…
— Charley? Powiedzieli mi, że skończyłeś już z nim rozmawiać — Stidge pojawił się jak spod ziemi.
— Niezupełnie — odpowiedział Charley i wstał. — No dobrze, do cholery, skończymy kiedy indziej. O co chodzi, Stidge?
— Farma. Siedemset metrów w dół, w widłach rzeki. Mężczyzna, kobieta, trzech synów. Mają włączone ekrany, ale ta elektronika jest do dupy. Wejdziemy bez problemu.
— Jesteś pewny?
— Całkowicie. Tamale też to widział.
— Rzeczywiście — rzekł Charley — Tamale świetnie potrafi ocenić sytuację.
— Mówię ci, Charley…
— Dobrze dobrze, Stidge. Zejdźmy tam obaj i przyjrzyjmy się jeszcze raz, dobrze?
— Jasne — odparł Stidge.
Tom został tam, gdzie był, pod wielkim platanem nad brzegiem wyschniętego strumienia, który płynął chyba tylko w zimie. Patrzył, jak Charley i Stidge znikają w cieniach późnego popołudnia. Pojawili się znowu nieco dalej, rozmawiali z innymi, po czym cała ósemka oddaliła się. Tom rozmyślał o tym, co miało stać się tam w dole, na farmie w widłach rzeki. Po chwili szedł już ich śladem, żeby zobaczyć to na własne oczy.
Farmę ujrzał po paru minutach. Mały, biały drewniany budynek wyglądający na około 150 lat, z dachem z ciemnozielonej drewnianej dachówki. Ganek ocieniał gruby pień olbrzymiej palmy. Wokół domu lśnił czerwonym blaskiem ochronny ekran. W chwili, gdy nadszedł Tom, ekran zgasł. Wkrótce dały się słyszeć krzyki i piski, a przez ogólny hałas przebił się jeden przeraźliwy ryk. Po nim wszystko umilkło, lecz za parę sekund wrzaski rozległy się na nowo, tym razem bardziej gniewne. Tom podszedł do drzwi mówiąc do siebie: bądź silny i odważny, nie lękaj się, gdyż nic nie może cię przestraszyć, albowiem Pan, Bóg twój jest z tobą, gdziekolwiek jesteś.
Zajrzał do środka. Dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna, leżało na podłodze, a ułożenie poskręcanych ciał wskazywało, że zostali zabici szpikulcem. Trzecią osobą był może szesnasto-, siedemnastoletni chłopiec, pobladły z przerażenia, przyparty teraz do ściany przez Stidge’a przystawiającego mu do gardła szpikulec.
— Stidge! — ryknął Charley właśnie w momencie, gdy wszedł Tom. — Stidge, ty pieprznięty sukinsynu!
— Mam go — zawołał Mujer, zachodząc Stidge’a od tyłu i zręcznie, chwytając go jedną ręką za nadgarstek, drugą zacisnął wokół szyi. Stidge zawył osłupiały. Mujer, demonstrując niezwykłą jak na jego mały wzrost siłę, odgiął rękę Stidge’a na zewnątrz, aż spoczywający w niej szpikulec dotykał prawie ucha swego właściciela.