Выбрать главу

Zastanawiało go, czy spał z nią kiedyś. Chyba nie, miała osiemdziesiąt, może sto funtów nadwagi, zupełnie nie w jego typie. Jego rekorder nie miał żadnych danych na ten temat, ale nie znaczyło to, że nic takiego się nie stało; może po prostu nawet nie chciało mu się wprowadzić takiej informacji, a teraz już za późno, żeby się dowiedzieć. Może przeleciał ją z dziesięć razy w ubiegłym miesiącu, ale ani on, ani ona nie mieli możliwości zapamiętania tego. Sprawy przychodziły i odchodziły. Gdy miesiąc temu odwiedziła go Mariela, była dla niego jak obca, wcale jej nie znał. Albo nie chciał znać. Własnej żony. Gdyby nie zapisał tego na rekorderze, nawet nie wiedziałby, że była u niego.

April powiedziała z zakłopotaniem:

— Doktor Lewis mówiła, żebym nikomu nie opowiadała o moich snach, chyba że na badaniach, bo to może zniekształcić dane.

— Zawsze robisz to, co ci mówią?

— Jestem tu, żeby się wyleczyć, Ed.

— Sprawiasz mi ból, April. Ty i ten morski wiatr, który bez przerwy tu wieje.

— Przejdźmy się trochę — zaproponowała.

Znajdowali się na skraju lasu. Wybrali ścieżkę prowadzącą na wschód od centrum. Mieli właśnie popołudniowy czas wolny. Wiatr, chłodny i silny, uderzał od strony oceanu jak pięść, jak zawsze o tej porze dnia. Co dzień po południu dawali godzinę lub dwie wolnego. Nie było wtedy żadnych zabiegów. Ferguson wolałby teraz być z Alleluja, ale nie wiedział, gdzie się zawieruszyła, a akurat znalazła go April. Często się tak działo w czasie wolnym.

— Bardzo cię nurtuje ta sprawa kosmicznych snów, prawda?

— Chyba tak jak wszystkich.

— Ale ty wciąż o nie pytasz.

— Dlatego, że ja ich nie miewam.

— Przyjdzie na to czas — rzekła łagodnie. — Po prostu nie nadeszła jeszcze kolej na ciebie. Ale nadejdzie.

Tak — pomyślał — tylko kiedy? To wszystko się dzieje już od dwóch tygodni, może trzech? Trudno tu panować nad czasem. Po kasowaniu każdy dzień zlewa się z poprzednim i następnym. Ale sny mają wszyscy, kumple z pokoju i co najmniej jeden z pracowników, ten dziwny Lansford, a może nawet kilku lekarzy. Wszyscy tylko nie on. To było najgorsze: wszyscy oprócz niego. Tak jakby umówili się za jego plecami, żeby nazmyślać całą górę kosmicznego gówna i tym go poczęstować.

— Wiem, że przyjdzie na ciebie kolej — powiedziała. — Och, Ed, te sny są takie piękne!

— Bez wątpienia — odparł. — Chodźmy tędy, do lasu.

Zachichotała nerwowo jak źrebak. Ferguson nie sądził, żeby kiedyś z nią spał. Według rekordera odkąd tu jest, spał tylko z Allelują. Kobiety o rozmiarach April nigdy go nie pociągały, choć zdawał sobie sprawę z potencjalnych rozkoszy kryjących się w głębi tego wielkiego ciała, okrągłej twarzy ze zmysłowymi ustami i nosem. Miała około 35 lat i, tak jak on, pochodziła z Los Angeles. W głowie miała popieprzone jak wszyscy tutaj. Denerwowała go w niej nie tyle tusza, co umysł, który był w stanie uwierzyć w najbardziej ewidentne bzdury; na przykład w to, że człowiek ma więcej niż jedno życie i że może skontaktować się ze swymi poprzednimi wcieleniami; że niektórzy ludzie potrafią czytać myśli; że bogowie, duchy, a może nawet czarownice i elfy istnieją i żyją między nami i tak dalej. Było to dla niego pozbawione sensu. Prawdziwy świat nie był dla niej zbyt łaskawy, uciekała więc w rzeczywistość urojoną. Pokazywała mu swoje zdjęcia w różnych kostiumach, średniowiecznych strojach, jedno nawet w zbroi; gruba kobieta-rycerz wyruszająca na wyprawę krzyżową.

Jezu, nic dziwnego, że tak kocha te kosmiczne sny. Teraz trzeba dowiedzieć się, czy całe to gówno nie jest zmyślone.

W lesie było spokojnie. Wiatr poruszał tylko wierzchołkami drzew. Przyjemny zapach sekwoi. Zaczynało mu się tu podobać.

— Dlaczego nie wierzysz, że naprawdę mamy te sny? — spytała.

Ferguson spojrzał na nią.

— Są dwie rzeczy. Po pierwsze, całe życie miałem do czynienia z ludźmi, którzy doświadczali czegoś, czego ja nie doświadczałem. Ludzie chodzą do kościoła, wieszają lametę na choince, wierzą, że modlitwy będą wysłuchane. Ci ludzie mają pewność. Rozumiesz, co mam na myśli? Ja nigdy nie byłem pewny ani jednej cholernej rzeczy prócz tego, że muszę sam zadbać o własny los, bo nikt inny tego za mnie nie zrobi. Rozumiesz? Czasami też chciałbym się pomodlić tak, jak inni, ale wiem, że nic mi to nie da. Czuję więc, że jestem poza czymś, czego inni są pewni. I teraz znów te sny. Gdy wszyscy mówią „jakie piękne!”, „jakie cudowne!”, to ja nie mam ich wcale. Wiesz, jak się czuję? No dobrze, powiedz mi, że jestem paranoikiem. Może nim jestem, bo inaczej nie byłoby mnie tutaj, ale chodzi o to, że nigdy nie potrafiłem uwierzyć w nic, czego nie mogłem dotknąć własnymi rękami, a tych snów dotknąć nie mogę.

— Mówiłeś o dwóch rzeczach, Ed.

— Oto i druga. Wiesz, że miałem iść do więzienia? — Zdziwił się, dlaczego tak dużo jej o sobie opowiada. A jeśli w jakiś sposób wykorzysta to przeciw niemu? Nie — pomyślał — nie ona. Słodka April. — Byłem skazany za oszustwo. Sprzedawałem wycieczki na planetę Betelguzę V. Obiecywaliśmy wysyłać ludzi na odległość nie pamiętam już ilu lat świetlnych: piętnastu, pięćdziesięciu, ale nie całego człowieka, tylko jego umysł poprzez proces metem… metem…

— Metempsychozy? — podpowiedziała April.

— Tak, właśnie. Ludzie zapisywali się stadami. Dziwię się, że ciebie nie było na naszej liście. Może zresztą byłaś? Wszyscy chcieli jechać, ale oczywiście to było wszystko gówno. Mieliśmy później mieć problemy z uruchomieniem metempsychozy i zwrócić wszystkie wpłacone pieniądze, ale na razie robiliśmy interes na odsetkach, rozumiesz? Mnóstwo forsy, miliony. Potem nas nakryli. Mnie. Mnie zgarnęli, niektórym się udało. Ale gryzie mnie to, April, że transmisja staje się rzeczywistością, tyle że w drugą stronę. Pieprzona Betelguza V transmituje na Ziemię. To właśnie jest dla mnie niepojęte, że nagle umysły ludzkie jednoczą się z gwiazdami w kosmosie, dzieje się to, czym handlowałem. Wiedziałem, że jestem oszustem, ale to…

— Nie, to jest prawda, Ed.

— Skąd mogę to wiedzieć? Jak mam się przekonać? Czasem myślę, że te sukinsyny nabierają mnie. Zmyślają, żeby pomieszało mi się w głowie.

Byli już głęboko w lesie. Tylko we dwoje. Czy naprawdę tak myślę? — zastanowił się. — Czy to może być spisek? Nawet Lacy w San Francisco widziała tego wielkiego złotego stwora z rogami. Alleluja mówiła dokładnie o tym samym. Czy Lacy też mogłaby być w tej zmowie? Nie, jak Lacy mogłaby opowiedzieć o swoim śnie Allelui nie wiedząc nawet o jej istnieniu? Musiał przyznać, że wątpienie w te sny było bez sensu. A jednak wciąż wątpił.

— Opowiedz mi, co widziałaś dziś rano — powiedział. — O ludziach-meduzach.

— Nie wolno mi rozmawiać…

— Jezu — westchnął… Byli całkiem sami, nikogo oprócz wiewiórek. Uśmiechnął się i zbliżył się do niej. — Potrafisz być bardzo atrakcyjna, wiesz? — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Miała na sobie niebieski, puszysty sweter z kaszmiru. Wsunął pod niego rękę i poczuł nagą pierś. Tak wielką, że nie mógłby przykryć jej całą dłonią. Zamknęła oczy i westchnęła. Odnalazł sutek i zaczął gładzić go z wolna kciukiem. Błyskawicznie stwardniał jak kamyk. Przylgnęła do niego biodrami poruszając nimi rytmicznie i wciąż cicho wzdychała.

Wyjął rękę spod swetra.

— Nie przestawaj — powiedziała.

— Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. Powiedz, co widziałaś.

— Ed…

Uśmiechnął się. Pocałował ją w usta wsuwając język między jej wargi i znów dotknął jej piersi.