— Podejrzewasz, że inni pracownicy ukrywają sny? — spytał Robinson, a jego oczy zrobiły się nagle okrągłe, kontrastując bielą z czekoladowym odcieniem twarzy. — Może myślisz o mnie?
— A ukrywasz?
— Żartujesz!
— Ukrywasz? — zapytała może nieco za ostro. Zastanowiło ją, dlaczego była dla niego taka szorstka. Jego też z pewnością to dziwiło.
— Daj spokój, Elszabet.
Ból głowy wrócił. Poczuła znów ucisk, mocniejszy niż przedtem i łomotanie w skroniach. Potrząsnęła głową, jakby w ten sposób chciała się tego pozbyć.
— Przepraszam. Nie chciałam sugerować…
— Wiesz, jak bardzo chciałbym zobaczyć jedną z tych wizji, ale wygląda na to, że na razie Lansford jest jedynym szczęśliwcem.
— Tak, jak dotąd. — Oprócz Naresha Patela — pomyślała — i to tylko jeden raz.
— Jak myślisz, dlaczego tak jest?
— Nie mam pojęcia. — Elszabet zawahała się. Spróbowała improwizacji: — A może sny lub ich brak są funkcją elastyczności emocjonalnej? Pacjenci mają bardzo chwiejną psychikę, inaczej przecież nie byłoby ich tutaj. To czyni ich podatnymi na wszelkie wpływy zewnętrzne, na które personel jest odporny. Na przykład na sny.
— Teddy Lansford też ma chwiejną psychikę?
— No cóż, jest homoseksualistą.
— I co z tego?
— Nic — odparła — taka głupia hipoteza.
Naresh Patel też nie jest człowiekiem chwiejnym emocjonalnie — pomyślała — ani homoseksualistą.
— Lansford jest raczej emocjonalnie stabilny, nie uważasz?
— Masz rację. W takim razie nie potrafię ci nic więcej powiedzieć. Może gdy zbierzemy więcej danych, znajdziemy jakieś wytłumaczenie? W tej chwili nie mam pojęcia. Mówiłeś, że masz dla mnie coś nowego? — dodała chłodno.
Popatrzył na nią.
— Dobrze się czujesz, Elszabet?
— Oczywiście. Nie, nie całkiem. Początki bólu głowy. — Chyba już więcej niż początki. Łupie jak młotem. — Aż tak po mnie to widać?
— Trochę jesteś drażliwa, to wszystko. Niecierpliwa, wybuchowa, oschła. Inna niż zwykle.
— Mam chyba zły dzień. Zły tydzień. Przecież cię przeprosiłam za to, że byłam niemiła. — Po chwili zaś dodała łagodniej: — Zacznijmy od początku, dobrze? Chciałeś ze mną porozmawiać. O co chodzi, Dan?
— Jest nowy sen. Podwójna Gwiazda III.
— Jak to? Myślałam, że mamy już wszystkie dzisiejsze dane.
— Ale jest jeszcze coś. April Cranshaw, pół godziny temu.
Elszabet pokręciła głową.
— Mamy już dane od April. Z dzisiejszej nocy podała Niebieskiego Olbrzyma.
— To nie jest z nocy — powiedział Robinson — tylko z rana, po kasowaniu.
— Co? Sen na jawie? — powiedziała zdumiona.
— Na to wygląda. April wstydziła się przyznać. Chyba bała się, że wyślemy ją jeszcze raz na kasowanie. Ale leżało jej to na sercu i w końcu przyszła powiedzieć. Może to nawet nie pierwszy jej sen na jawie.
— Ma teraz najwięcej snów ze wszystkich — powiedziała Elszabet.
— Tak, na samym szczycie krzywej wrażliwości. Ona chyba też o tym wie i trochę ją to niepokoi.
— Co to był za sen?
— Tu mam zapisane.
Wręczył jej kartkę. Elszabet zerknęła na nią i powiedziała w stronę ściany danych:
— Wejście na listę snów.
Gdy ekran wyświetlił funkcję wprowadzania danych, Elszabet wpisała nowy sen:
7. Podwójna Gwiazda III: jedno doniesienie. Jedno słońce barwą i wielkością podobne do naszego, drugie większe, ale słabsze, emituje pomarańczowe światło, interesujący system księżyców; nie zanotowano istnienia organizmów żywych.
— Ta lista to bardzo dobra rzecz — powiedział Robinson.
— O tak — zgodziła się Elszabet i znów zwróciła się do ściany danych — wydruk listy snów. Dystrybucja: ścieżka I.
— Co robisz? Drukujesz to do wglądu dla personelu centrum?
— Dobry pomysł. Zaraz to zrobię.
— W takim razie co to jest ścieżka I?
— Wysłałam właśnie dane do innych ośrodków kasowania pamięci w północnej Kalifornii — odparła Elszabet.
Oczy Robinsona znów otwarły się szeroko.
— Naprawdę?
— San Francisco, Monterey, Eureka. Dzwoniłam dziś rano w parę miejsc, żeby poinformować ich, co u nas się dzieje. Paolucci z San Francisco powiedział, że też mają u siebie coś podobnego, a z Monterey słyszał o tym samym. Zakładamy więc wspólną sieć informacyjną; opisy snów, zakres występowania. Musimy się, na Boga, dowiedzieć, co się dzieje. Epidemia identycznych snów? To zupełnie nowe zjawisko w całej literaturze chorób psychicznych. Jeśli to, czym się zajmujemy, to choroby psychiczne.
— Tak sobie myślę — powiedział Robinson — że będzie z tego mała afera. Ujawniasz całą sprawę innym ośrodkom przed postawieniem jej na zebraniu personelu.
— Tak myślisz? — Łomot w głowie osiągnął już trudny do wytrzymania poziom. Czy coś chce się z niej wydostać? Takie właśnie miała wrażenie.
— Przepraszam — powiedziała Elszabet i znów wzięła dawkę tonów alfa. Czuła, jak policzki jej czerwienieją ze wstydu, że robi to przy nim. Ból zmniejszył się nieznacznie. Usiłując nie okazywać zirytowania, powiedziała do Robinsona: — Nie przyszło mi do głowy, że może to być poufne. Chciałam się po prostu przekonać, czy w innych ośrodkach mają coś podobnego, więc zaczęłam dzwonić, a oni powiedzieli, że mają i żeby przysłać im dane, a oni przyślą nam swoje… — Elszabet zamknęła na chwilę oczy, zacisnęła mocno zęby i odetchnęła głęboko.
— Słuchaj, może porozmawiamy o tym kiedy indziej? Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Chyba przebiegnę się na plażę. Ten parszywy ból głowy.
— Świetny pomysł — powiedział łagodnym tonem. — Ja też musiałbym zażyć trochę ruchu. Czy mógłbym pobiec z tobą?
Nie, chcę być sama — pomyślała. Plaża była dla niej miejscem szczególnym, niemalże drugim biurem. Starała się uciekać tam kilka razy w tygodniu, gdy chciała przemyśleć jakieś poważniejsze problemy albo po prostu oderwać się od stresów związanych z odpowiedzialnością za centrum. Zdziwiło ją, iż taktowny zazwyczaj Robinson nie rozumiał, że ona nie chce teraz towarzystwa, nawet jego. Nie potrafiła jednak powiedzieć: nie. Taki miły i dobry facet. Elszabet nie chciała być znów nieuprzejma. To głupie — powiedziała do siebie. — Wystarczy powiedzieć, że chcesz teraz być sama, przecież się nie obrazi. Ale nie potrafiła tego zrobić. Uśmiechnęła się z trudem.
— Oczywiście, czemu nie? — powiedziała, wściekając się na siebie za to skrywanie emocji. Podeszła do niego. — No to chodźmy.
Plaża była niewielka; mała skalista zatoczka o brzegach porośniętych trawą. Od centrum dzieliły ich niecałe cztery kilometry; przyjemna, dwudziestominutowa przebieżka wąską drogą ograniczoną z obu stron rozłożystymi madroniami o czerwonej korze i niskimi krzewami manzanity. Biegli równo obok siebie. Pulsowanie w głowie osłabło, gdy owładnął nią rytm biegu. Dotrzymywała mu kroku z łatwością, choć nogi Dana były jeszcze dłuższe niż jej. Umiała biegać. Na uczelni w Berkeley trenowała lekkoatletykę, była nawet stanową mistrzynią na niemal wszystkich średnich dystansach: 800, 1500 metrów, w sztafecie 4 x 400 metrów i jeszcze kilku innych. Długie nogi, wytrzymałość, determinacja. „Powinnaś zastanowić się nad karierą biegaczki”, mówiono jej kiedyś, 15 lat temu. Miała wtedy 19 lat. Ale co to znaczy „kariera biegaczki”? To marnowanie życia — pomyślała — poświęcać się dziedzinie tak hermetycznie zamkniętej jak sport. Równie dobrze można by powiedzieć: „Zastanów się, czy nie chciałabyś zostać wodospadem” albo „Zastanów się, czy nie chciałabyś zostać hydrantem przeciwpożarowym”. Zgoda, warto zająć się sportem dla wyrobienia dyscypliny wewnętrznej czy w ramach zajęć fakultatywnych na uniwersytecie, ale nie zawodowo. Zawód powinien być związany z życiem, dawaniem czegoś ludzkości, a nie tylko widowni na stadionie. Należy dowieść zasadności swego istnienia na tej planecie robiąc coś dla tych, z którymi dzieli się przestrzeń i czas, a świadomość bycia najszybszą dziewczyną w klasie to naprawdę niewiele. Praca w centrum, rehabilitacja nieszczęśliwych ludzi niszczonych przez syndrom Gelbarda, a potem kierowanie ośrodkiem, to już coś — pomyślała. Biegła dalej nie mówiąc nic, zapominając o przystojnym mężczyźnie, który towarzyszył jej w milczeniu.