— Elszabet?
Wstała chwiejnie i omal nie upadła. Wszystko widziała zielone i zamazane, jakby ktoś zawiązał jej grubą wełnianą opaskę na oczach. Do tego wełna usiłowała wedrzeć się do jej mózgu; zielone witki gęstej mgły atakowały świadomość…
— Dan? Nie wiem, co się ze mną dzieje, Dan!
Wiedziała jednak. To Zielony Świat — uświadomiła sobie — próbuje wtargnąć w mój umysł. Sen na jawie, jakaś zwariowana halucynacja. Czy to możliwe? Zielony Świat? Chyba oszalałam.
Dysząc ciężko powlokła się do wody. Woda wznosiła się wokół niej jak ściana lodu, jak ogień, po uda, dłonie. Próbowała pozbyć się natrętnej wizji. Drapała głowę, jak gdyby chciała zedrzeć intruza. Potem potknęła się o skałę, straciła równowagę i upadła na kolana. Nadciągająca fala uderzyła ją w twarz. Zachłysnęła się przemarznięta do szpiku kości i na wpół oszalała.
Potem wszystko się skończyło. Tak szybko, jak się zaczęło.
Stała w zimnej wodzie trzęsąc się z zimna. Dan był przy niej. Objął ją ramieniem i zaprowadził do brzegu, okrył kocem. Miała gęsią skórkę. Przenikliwe zimno spowodowało, iż sutki nabrzmiały jej i stwardniały do tego stopnia, że gdy to spostrzegła, policzki spłonęły jej rumieńcem. Odwróciła się tyłem.
— Daj mi ubranie — powiedziała sięgając po stanik.
— Co to było? Co się stało?
— Nie wiem — odparła niewyraźnie. — Coś mnie nagle uderzyło. Jakiś atak, nie wiem. Coś dziwnego, trwało to sekundę, może dwie, chyba straciłam przytomność.
Nie chciała powiedzieć mu o wełnistej, zielonej mgle. Sama myśl, że mogła to być wizja Zielonego Świata usiłująca przeniknąć do jej mózgu, wydawała się jej absurdalna, na pograniczu horroru i urojeń. Choćby rzeczywiście to było to, nie odważyłaby się przyznać Danowi, mimo że zrozumiałby z pewnością, nawet byłby zazdrosny. Przypomniała sobie, z jakim żalem ledwie pół godziny temu mówił, że nigdy nie miał okazji doświadczyć któregoś z kosmicznych snów. Jednakże jej spojrzenie na tę sprawę było zupełnie inne. Po pierwsze, sny przerażały ją. Niech je ma ojciec Christie, niech ma je April Cranshaw i Nick Podwójna Tęcza. To są ludzie niezrównoważeni emocjonalnie i halucynacje są dla nich czymś normalnym. Niech je ma nawet Dan, skoro tego chce, ale nie ja. Na miłość boską, nie ja!
Była już ubrana, ale wciąż przemarznięta do szpiku kości tym kontaktem z Pacyfikiem. Robinson stał pięć, sześć metrów dalej wpatrując się w nią i za wszelką cenę starał się nie sprawiać wrażenia zbyt zaniepokojonego. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
— Może po prostu potrzebne mi wakacje — powiedziała. — Przepraszam, że robię ci kłopot.
— Czujesz się już lepiej?
— Tak, to był tylko moment. Ojej, ależ ta woda zimna!
— Wracamy do centrum?
— Tak, tak, chodźmy.
Wyciągnął rękę, by pomóc jej wspiąć się na skały. Odepchnęła go gniewnie i ruszyła ścieżką jak kozica. Na górze zatrzymała się, żeby poprawić koc owinięty wokół bioder i nie czekając na niego, pomknęła sprintem w kierunku centrum.
— Hej, zaczekaj, już idę — zawołał, ale ona nie zwolniła.
Nie chciała dać mu się dogonić. Gdy dotarła do centrum, ledwo trzymała się na nogach i z trudnością łapała oddech, ale wyprzedziła go o sto metrów. Ludzie spoglądali na nią zdziwieni.
Zatrzymała się dopiero w biurze. Gdy była już w środku, zatrzasnęła za sobą drzwi, upadła na kolana i siedziała chwilę drżąc, dopóki nie upewniła się, że nie będzie wymiotować. Serce stopniowo uspokoiło się, oddech wracał do normy. Strasznie bolały ją uda. Spojrzała na ścianę danych. Czekała na nią jakaś wiadomość. Wyświetliła ją.
Dziękuję za informacje. Nasz wykaz snów dokładnie taki sam, szczegółowy opis w drodze. Podobne sny występują też aż w San Diego (właśnie to sprawdzam). Niedługo prześlę więcej informacji. Swoją drogą, co to się dzieje, na Boga?
ROZDZIAŁ TRZECI
1
Czerwono-żółta ciężarówka sunęła wciąż na zachód. Drapacze nie chcieli zostawać dłużej w dolinie San Joaquin po morderstwach na farmie w widłach rzeki, jechali więc na powietrznym rydwanie unosząc się tuż nad zakurzoną — jak zwykle w sierpniu — drogą. Tom czuł się podczas takiej jazdy jak król, jak Salomon podróżujący w majestacie. Pozwolili mu siedzieć z przodu, obok kierowcy. Prowadzili Charley, Buffalo, czasami Nicholas, ten o chłopięcej twarzy i zupełnie białych włosach, który nigdy się nie odzywał. Rzadziej kierowali Mujer i Stidge. Tamale nigdy, podobnie jak Tom. Najczęściej jednak prowadził Rupe: krępy, barczysty, o czerwonej twarzy. Mógł siedzieć za drążkiem godzinami. Gdy prowadził, ciężarówka nigdy nawet o włos nie schodziła z kursu. Rupe nie lubił jednak, gdy Tom śpiewał w czasie jazdy. Charley owszem; zawsze gdy przychodziła jego kolej, upominał się o piosenki. „Graj stary”, mówił, a Tom grzebał już w swym tobołku.
Instrument dostał trzy lata temu na drodze do San Diego od jednego z afrykańskich uchodźców. Była to po prostu wydrążona drewniana deseczka z przymocowanymi metalowymi płytkami. Tom nauczył się na niej grać tak, że brzmiała jak gitara. Uderzając kciukiem w płytki wygrywał przeróżne melodie. Pamiętał teksty wielu piosenek i choć nie do wszystkich znał muzykę, to jednak miał dość wprawy, by naprędce ułożyć coś, co dobrze pasowało do słów. Śpiewał wysokim, czystym tenorem. Wszyscy, poza Rupe’em, lubili go słuchać. Gdy więc Rupe prowadził, Tom uważał, że nie powinien mu przeszkadzać i siedział cicho.
— Gdzie się tego nauczyłeś? — spytał Mujer. — Nigdy nie słyszałem takich piosenek.
— Znalazłem kiedyś książkę — odpowiedział Tom — i z niej nauczyłem się wielu wierszy, a potem sam dobrałem melodie.
— Nic dziwnego, że nigdy ich nie słyszałem — stwierdził Mujer. — Nic dziwnego.
— Zaśpiewaj tę o plaży — powiedział Charley. Siedział po prawej stronie Toma. Mujer prowadził, Tom tkwił między nimi. — Podobała mi się. Ta smutna, o plaży w świetle księżyca.
Zbliżali się do San Francisco, zostało im może jeszcze cztery, pięć godzin drogi. Tak mówił Charley. Napotykali na mnóstwo małych miasteczek, w większości wciąż zamieszkałych, choć średnio co trzecie zostało już dawno opuszczone. Ziemia była nadal sucha i gorąca, lato doskwierało okrutnie. Gdy ostatnim razem opuszczali ciężarówkę, koło jedenastej, żeby drapnąć trochę jedzenia, Tom miał nadzieję, że zobaczy pierwsze pasemka mgły i poczuje pierwszy chłodny powiew z zachodu, chłodne i czyste powietrze San Francisco. „Nie”, powiedział wtedy Charley, „nie poczujesz powietrza San Francisco, dopóki tam się nie znajdziesz. To nagła zmiana, tak jak wtedy, gdy jest ci gorąco i wjeżdżasz w górski tunel, i naraz jest zimno. To tak jakby zupełnie inny rodzaj powietrza”.