— Frisco — powiedział Buffalo — to już niedaleko. Ale się zabawię we Frisco!
Tymczasem Charley zwrócił się do Toma:
— Nie zwracaj na to uwagi, Tom. Po prostu opowiadaj dalej.
Było już jednak po wszystkim. Tom widział teraz tylko pustą drogę do San Francisco, rozedrgane od gorąca powietrze nad chodnikiem i wielkie kule jedwabistych nasion niesione wiatrem, osiadające na starym ogrodzeniu z drutu kolczastego. Piąty Świat Zygeronów odszedł. Nie szkodzi, jeszcze wróci. Ten albo jakiś inny. Nie ma obawy. Jedyną rzeczą, której się nie obawiał, było to, że wizje mogą go kiedyś opuścić. Bał się tylko, że gdy przyjdzie czas, by Ziemianie wyruszyli do światów Imperium, on pozostanie niezdolny do podróży. Tak się zwykle działo z prorokami. Stara historia, nieprawdaż? Mojżesz umierający u progu Ziemi Obiecanej. „Pozwoliłem ci zobaczyć to, ale ty tam nie wejdziesz”, powiedział Pan. Łzy pociekły Tomowi po policzkach. Siedział i płakał cicho obserwując przesuwającą się drogę. Ciężarówka podążała spokojnie w kierunku San Francisco.
— San Francisco 45 minut — obwieścił Buffalo. — Mój Boże!
2
Tumbonde rzekł:
— Zaczekaj tu, zawołamy cię, gdy Senior Papamacer gotów mówić z tobą. Ty nie wychodź z tego pokój, rozumiesz?
Jaspin skinął głową.
— Rozumiesz? — zapytał znowu tumbonde.
— Tak — odpowiedział Jaspin zachrypniętym głosem — będę tu czekał, aż Senior Papamacer będzie gotów mnie przyjąć.
To miejsce zdumiewało go. Stara, waląca się chata, cztery czy pięć pokojów. Takie miejsce znaleźć można było jedynie w Tijuana, ale nawet tam i pięćdziesięcioletnie domy były w lepszym stanie. A to przecież główna kwatera kultu, za którym szły tysiące, na który co dzień nawracały się setki. Ta chałupa!
Dom położony był w południowo-wschodniej części National City, na niskim, piaszczystym wzniesieniu za starą autostradą do Chula Vista. Wyglądał na co najmniej dwieście lat; pierwsza połowa dwudziestego wieku, łatany i remontowany tysiące razy nie miał nawet jednego nowoczesnego elementu. Żadnego ekranu ochronnego, okien antyradiacyjnych, wielofunkcyjnego dysku na dachu. Nie było nawet zwykłych prętów jonizacyjnych, jakie mieli wszyscy; był to rodzaj totemów, które chronić miały przed radioaktywnym wiatrem ze wschodu. Z tego co widział, nie było również elektryczności, telefonu, a może nawet kanalizacji. Nie spodziewał się czegoś równie prymitywnego. Powiedziano mu: „Człowieku, bądź gotów dziś, przybędziesz słuchać, co chce ci powiedzieć Senior Papamacer. Przyszliśmy zabrać cię do domu bożego”. To? Dom boży? Nikt by nie uwierzył. Żadnego śladu totemów tumbonde. Wchodząc po skrzypiących schodach i idąc dalej w stronę bocznego wyjścia, można było dostrzec na parkingu pod wiatą figury bogów oparte niedbale o ścianę z płyty pilśniowej, jak nikomu niepotrzebne rekwizyty pozostałe po jakimś dreszczowcu, stare, niepotrzebne, papierowe potwory. Jaspin od razu rozpoznał sylwetki Narbaila, O Minotaura, Rei Ceupasseara. Może Maguali-ga i Chungirę-Który-Przyjdzie trzymali w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Ale tu, gdzie Senior Papamacer był królem, któż śmiałby pomiatać figurami bogów?
Jaspin, trochę zdenerwowany, wciąż czekał. U dentysty dają przynajmniej coś do czytania, jakąś kostkę do zabawy, cokolwiek. A tu nic. Bał się, choć starał się nie dopuszczać do siebie tej myśli. To tak jak wyprawa w teren — powtarzał sobie. — Jak badania do doktoratu. Musisz przeprowadzić wywiad z najwyższym kapłanem, mumbo. To wszystko. Prowadzisz tylko badania antropologiczne.
Do pewnego stopnia było to prawdą. On wiedział, dlaczego chciał się widzieć z Seniorem Papamacerem, ale dlaczego, na Boga, Senior Papamacer chce widzieć się z nim?
Jeden z tumbonde wszedł do pokoju; Jaspin nie potrafiłby stwierdzić który, gdyż dla niego wszyscy wyglądali jednakowo. Nie świadczyło to dobrze o kimś, kto podobno był antropologiem. W czerwono-czarnych getrach, srebrnej kurtce i butach na wysokim obcasie tumbonde wyglądał jak matador. Jego twarz; chłodna, nieprzenikniona, z ostrymi kośćmi policzkowymi, przypominała oblicze azteckiego boga. Jaspin zastanawiał się, czy może to być jeden z jedenastu apostołów, członków Rady Wewnętrznej.
— Senior Papamacer zaraz gotów — powiedział do Jaspina. — Wstań i podejdź tu.
Tumbonde dokładnie obszukał go, sprawdzając czy nie ma broni. Jaspin poczuł zapach jakiegoś słodkiego olejku wtartego w jego gęste, ciemne, wysoko spiętrzone włosy. Może to esencja cytrusowa albo olejek pomocnika baldaszkowatego? Coś w tym rodzaju. Starał się opanować drżenie, gdy tumbonde przeszukiwał jego ubranie.
Zatrzymali go po ceremonii dwa tygodnie temu, gdy razem z Jill odjeżdżali już do domu. Pięciu z nich otoczyło go, gdy głowę miał wciąż pełną wizji Maguali-ga. No tak — pomyślał wciąż oszołomiony — teraz pewnie mieli składać ofiarę z człowieka. Gdy zauważyli młodego Żyda o uczonym wyglądzie z chudą dziewczyną, nie pasujących do tego jednolitego tłumu, to pewnie za pięć minut będziemy już na górze w szałasie ofiarnym obok białego byka, po czym całej naszej trójce: Jill, bykowi i mnie, poderżną gardła. Krew popłynie do jednego kielicha.
Tak jednak się nie stało.
— Senior ma słowa dla ciebie — powiedzieli. — Kiedy czas nadejdzie, będzie z tobą rozmawiał.
Przez dwa tygodnie Jaspinowi nie dawało to spokoju. Teraz czas nadszedł.
— Wejdź już — powiedział tumbonde. — Ty bardzo szczęśliwy, twarz w twarz z Seniorem.
Do pokoju weszło jeszcze dwóch podobnych torreadorów. Jeden ustawił się przed Jaspinem, drugi za nim i poprowadzili go ciemnym korytarzem cuchnącym zgnilizną i pleśnią. Nie wyglądało na to, że chcą go zabić, ale nie potrafił pozbyć się strachu. Przed wyjściem powiedział Jill, żeby wezwała policję, gdyby nie wrócił do czwartej po południu. Pewnie niewiele by mu to dało, ale przynajmniej mógłby ich tym postraszyć, gdyby sprawy przybrały niebezpieczny obrót.
— Oto pokój, święty pokój. Wejdź.
— Dziękuję — odpowiedział Jaspin.
Pokój był idealnie kwadratowy, wnętrze oświetlały świece, okna zasłaniały brokatowe draperie. Gdy oczy Jaspina przywykły do ciemności, zobaczył postrzępiony dywanik w czerwono-zielone wzory, na którym, ze skrzyżowanymi nogami, siedział nieruchomo mężczyzna. Po jego prawej stronie stała niewielka figurka rogatego boga, Chungiry-Który-Przyjdzie, wyrzeźbiona w jakimś egzotycznym drewnie. Maguali-ga, przysadzisty, z jednym koszmarnie wytrzeszczonym okiem, stał po stronie lewej. Żadnych mebli. Mężczyzna powoli podniósł wzrok i zmierzył Jaspina przeszywającym wzrokiem. Skórę miał bardzo ciemną, ale rysy twarzy nie były negroidalne, a jego nieruchome spojrzenie przewyższało dzikością wszystkie, jakie Jaspin w życiu oglądał. Ta hebanowa twarz z pewnością należała do Seniora Papamacera, ale ten był przecież olbrzymem. Przynajmniej wtedy, gdy pojawiał się na szczycie wzgórza tumbonde w miejscu ceremonii. Tymczasem mężczyzna na dywaniku, uwzględniając nawet to, że siedział, wydawał się raczej niski. No tak, oni znają się na trikach — pomyślał. — Pewnie dają mu szczudła i ubierają w obszerne szaty. Jaspin trochę się uspokoił.
— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie — zaczął Senior Papamacer charakterystycznym głosem jakby wydobywającym się spod ziemi, o trzy oktawy niższym niż bas. Gdy przemawiał, poruszał wyłącznie wargami, zresztą w sposób niezbyt widoczny.
— Maguali-ga, Maguali-ga — odpowiedział Jaspin.
Lodowaty uśmiech.
— Ty jesteś Jaspijn? Siądź. Por favor.