Charley zaczął komenderować, wysyłać ludzi w różne strony. Nie ulegało wątpliwości, że to jego ludzie. Stidge utykając odszedł ostatni. Przystanął na chwilę przy Tomie, by posłać mu groźne spojrzenie mówiące, że jedyną rzeczą, która utrzymuje go przy życiu, jest protekcja Charleya. A ten przecież nie zawsze będzie na miejscu, by go obronić. Tom nie przejął się zbytnio. Świat był pełen ludzi takich jak Stidge, a Tom jak dotąd jakoś sobie radził.
Znalazłszy wśród kęp suchej trawy kawałek gołej ziemi nadający się do rozniecenia ognia, zaczął układać chrust. Minęło może dziesięć minut, ogień płonął w najlepsze. Tom zauważył, że Charley wrócił i stał teraz za nim obserwując jego poczynania.
— Tom?
— Tak, Charley?
Czarnobrody przysiadł przy nim i wrzucił do ognia polano.
— Dobra robota — stwierdził. — Podoba mi się taki ogień. Wszystko równo ułożone — przysunął się bliżej i rozejrzał wokół, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu. — Słyszałem, co mówiłeś, gdy złapał cię ten atak — mówił dalej Charley głosem niewiele głośniejszym od szeptu. — O tym Zielonym Świecie, o kryształowych ludziach, ich lśniących skórach i oczach jak diamenty. Jak te oczy były ułożone?
— W rzędach po trzy po każdej stronie głowy.
— Po czterech stronach?
— Tak, po czterech.
Charley milczał przez chwilę grzebiąc w ogniu. Potem powiedział jeszcze cichszym głosem:
— Śniło mi się właśnie takie miejsce może tydzień temu. A później znowu przedwczoraj. Zielone niebo, kryształowi ludzie, oczy jak diamenty, troje oczu w czterech rzędach wokół głowy. Widziałem to, jakbym siedział w teatrze. A teraz zjawiasz się ty i mówisz o tym samym, krzycząc jakby cię opętało. Ja widziałem to samo miejsce! Jak to, u diabła, możliwe, żeby śnił się nam taki sam zwariowany sen? Powiedz, jak to, u diabła, możliwe?
2
Słońce ledwie od pół godziny oświetlało zachodnie stoki Sierra Nevada, gdy Elszabet obudziła się i wyszła na werandę. Nago, tak jak spała. Owionął ją chłód letniego poranka. Po nocy pozostał już tylko miękki pled mgły okrywający wierzchołki sekwoi i rozrzedzający się od dołu.
Piękne — pomyślała. Ze wszystkich stron słychać było delikatny plusk kropel rosy spadających z wyniosłych gałęzi na miękki dywan mchu. Setki paproci na zboczu wzgórza przed jej chatką błyszczały jak wypolerowane. Piękne, piękne. Nawet piski rozpoczynających pracowity dzień sójek wydawały się piękne. Bez dwóch zdań, wspaniały poranek. Zimą czy latem, zawsze było tu tak samo. Tu, w Centrum Nepenthe, trzeba było polubić wczesne wstawanie, bo kasowanie pamięci mogło być przeprowadzone wyłącznie przed śniadaniem. Nie było to jednak dla niej uciążliwe. Elszabet nie potrafiła wyobrazić sobie, że można nie lubić wstawania o świcie, jeżeli świat był taki jak dziś. Nie było też powodu, by nie chodzić wcześnie spać. Co można robić wieczorem tutaj, w domu wariatów, setki mil na północ od San Francisco?
Dotknęła tarczy zegarka. Po ekraniku zaczął przesuwać się jej harmonogram dnia:
6.00 ojciec Christie, domek A
Ed Ferguson, domek B
Alleluja, domek C
6.30 Nick Podwójna Tęcza, domek B
Tomas Menendez, domek C
7.00…
Przykucnęła za chatką, a potem szybki, orzeźwiający prysznic. Wskoczyła w szorty i lekką bluzkę. Kawałek sera popiła jabłecznikiem. Nie było sensu iść aż do kantyny dla personelu tak wcześnie rano. Za pięć szósta była już na schodach domku A, przeskakując co drugi stopień. Ojciec Christie siedział zgarbiony w fotelu zabiegowym, a Teddy Lansford krzątał się wokół niego przygotowując sprzęt do kasowania.
Pacjent nie wyglądał dobrze. Rzadko zresztą wyglądał dobrze o tej porze. Dziś było nawet gorzej niż zwykle: blady, zlany potem, z żółtymi obwódkami wokół oczu i jakby oszołomiony. Był to niski, tęgi mężczyzna w wieku około 45 lat, z gęstą, szpakowatą czupryną dookoła łagodnej twarzy. Dzisiaj ubrany był w szaty duchowne, które zawsze wydawały się na niego nie pasować. Kołnierz był zatłuszczony, a czarna bluza zmięta i pofałdowana, jak gdyby źle zapinał guziki.
Gdy weszła, natychmiast się rozpogodził. Było to jednak ożywienie udawane.
— Dzień dobry, Elszabet! Jak ślicznie pani wygląda!
— Naprawdę? — uśmiechnęła się. Zawsze prawił komplementy. Zawsze próbował zerkać na jej uda i piersi, gdy wydawało mu się, że nie zauważy.
— Spał ojciec dobrze?
— Bywały lepsze noce.
— Ale bywały i gorsze?
— Gorsze też, chyba tak.
Ręce mu się trzęsły. Gdyby o tym nie wiedziała, pomyślałaby, że pil. Ale to oczywiście było niemożliwe. Nie można pić, nawet po kryjomu, jeśli ma się wszytą w przełyk płytkę sumienia.
Od strony konsoli kontrolnej dał się słyszeć głos Lansforda:
— Cukier we krwi w normie, oddychanie, przyswajanie jodyny, wszystko w porządku. Fale delta obecne, w pełni zabezpieczone. Wszystko wygląda jak trzeba. Umieszczam moduł kasowania ojca w szczelinie. Elszabet?
— Zaczekaj chwilę. Jaki masz odczyt nastroju?
— Zwykła lekka depresja i… zaraz, nie, nie depresja, tylko pobudzenie. Co do cholery! Ojcze, przecież ojciec ma być o tej porze w depresji!
— Przepraszam — odpowiedział potulnie ojciec Christie drżącym głosem. — Czy to zakłóci wasz program dla mnie?
Technik roześmiał się.
— Ta maszyna potrafi wszystko dopasować. Już to zresztą zrobiła. Wszystko gotowe. A ojciec jest gotowy do kasowania?
— W każdej chwili — odparł duchowny tonem, z którego wcale to nie wynikało.
— Elszabet, zaczynamy?
Zastanowiła się chwilę.
— Nie, zaczekaj. Spójrz na te linie na drugim ekranie. Przekroczył próg niepokoju. Chcę z nim najpierw porozmawiać.
— Mam zostać? — zapytał technik bez większego zaangażowania.
— Przejdź do B i przygotuj pana Fergusona, dobrze? Zostaw mnie na chwilę z ojcem.
— Oczywiście — powiedział Lansford i wyszedł.
Ksiądz patrzył na Elszabet mrugając oczami jak zakłopotany uczeń strofowany przez nauczyciela za wagary.
— Wszystko w porządku, czuję się dobrze, naprawdę.
— Nie wydaje mi się.
— Ależ naprawdę wszystko jest dobrze.
— No to o co chodzi, ojcze? — spytała łagodnie.
— To trudno określić.
— Boi się ojciec kasowania?
— Nie, skąd. Przecież przechodziłem to już mnóstwo razy, prawda? — spojrzał na nią z niepewnością — Prawda?
— Ponad sto razy. Jest tu już ojciec od czterech miesięcy.
— Tak właśnie myślałem. Kwiecień, maj, czerwiec, lipiec. Kasowanie to dla mnie nic nowego. Dlaczego miałbym się bać?
— Nie ma żadnego powodu. Kasowanie jest elementem kuracji. Wie ojciec o tym.
— Tak.
— Ale ojca linie rozchodzą się po całym ekranie. Coś ojca dziś rano wzburzyło, a właściwie to musiało się stać w nocy, nieprawdaż? Wczoraj odczyt był w normie. Co to było, jakiś sen?
Duchowny zrobił się jeszcze bardziej niespokojny. Wyglądał coraz gorzej.
— Czy moglibyśmy wyjść, Elszabet? Myślę, że świeże powietrze dobrze mi zrobi.
— Oczywiście. Właśnie o tym samym pomyślałam.
Wyprowadziła go na tylną werandę małego, drewnianego budynku, kazała stanąć nieruchomo i głęboko oddychać. Górowała nad nim prawie o półtorej głowy, była zresztą wyższa od wielu mężczyzn. Tak czy inaczej różnica wzrostu powodowała, że jeszcze bardziej przypominał zalęknionego chłopca, mimo że był od niej o dziesięć lat starszy. Czuła jego wewnętrzną niewypowiedzianą potrzebę dotknięcia jej i przemożny, powstrzymujący go strach. Po chwili wzięła go za rękę. Zasady obowiązujące w centrum mówiły o zabezpieczeniu pacjentom pewnego fizycznego komfortu.