— Elszabet — odezwał się. — Jakie piękne imię. I niezwykłe. Prawie Elżbieta, ale niezupełnie.
— Prawie węgierskie — odparła — ale niezupełnie. Była taka węgierska aktorka, świetna w laserach, w połowie XXI wieku. Nazywała się Erzsebet Szabo. Moja matka była jej największą wielbicielką i dlatego dała mi takie imię, z tym że źle je zapisała — uśmiechnęła się Elszabet. — Moja matka nigdy nie była dobra w ortografii.
Ojciec Christie słyszał już historię jej imienia co najmniej trzydzieści razy, tyle że, rzecz jasna, co rano ją zapominał, gdy kasowanie pamięci oczyszczało jego umysł z wszystkich najświeższych zdarzeń, jak i z nieprzewidywalnej liczby zdarzeń dawniejszych. Po chwili Elszabet zapytała:
— Co ojca tak w nocy przestraszyło?
— Nic.
— Ale waha się ojciec, czy poddać się dzisiaj kasowaniu?
— Tak.
— Dlaczego?
— Czy obieca mi pani, że nie umieści tego w mojej karcie?
— Nie wiem, chyba nie mogę tego obiecać.
— W takim razie nie mogę pani powiedzieć.
— Czy to coś krępującego?
— Gdyby to doszło do archidiecezji…
— Ach, sprawy kościelne. Tutaj mogę być dyskretna. Biskup nie ma dostępu do dokumentów centrum.
— Naprawdę?
— Przecież wie ojciec o tym.
Skinął głową. Jego twarz nabrała żywszych kolorów.
— Otóż, Elszabet, miałem w nocy wizję i nie jestem pewny, czy chce poddać się kasowaniu pamięci.
— Wizję?
— Bardzo wyraźną. Cudowną i zdumiewającą.
— Kasowanie mogłoby ją wymazać. Tak najprawdopodobniej by się stało.
— Wiem.
— Ale jeśli chce ojciec zostać wyleczony, trzeba bezwzględnie poddać się kasowaniu. Zapomnieć dobre rzeczy razem ze złymi. Za jakiś czas umysł ojca zintegruje się i nie będziemy już musieli robić kasowania. Na razie jednak…
— Rozumiem, lecz mimo to…
— Czy chce ojciec opowiedzieć mi o tej wizji?
Poczerwieniał i skulił się, jakby coś go ukłuło.
— Nie musi ojciec. Ale może tak byłoby lepiej.
Milczał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować. Nie wytrzymał:
— Elszabet, ja widziałem Boga w niebie!
Uśmiechnęła się usiłując zrobić wrażenie szczerze zainteresowanej.
— To musiało być wspaniałe — powiedziała łagodnym głosem.
— Bardziej niż może pani sobie wyobrazić. Bardziej niż ktokolwiek może sobie wyobrazić.
Znów zaczął drżeć, a z oczu pociekły mu łzy pozostawiając na twarzy dwie błyszczące ścieżki.
— Czy nie widzi pani, Elszabet, że nie ma we mnie żadnej wiary? Żadnej wiary. A nawet jeśli była, opuściła mnie dawno temu. Czy to nie żałosne? Czy to nie brzmi jak kiepski żart? Ksiądz, który nie wierzy. Wiara jest moim zawodem, rozumie pani? A ja jej nie mam. Spełniam tylko swoje kościelne obowiązki, odprawiam nabożeństwa; wykonuję zawód jak prawnik czy księgowy, ja… — przerwał na moment. — A Bóg przychodzi do mnie, nie do papieża, kardynała, tylko do mnie, który jestem bez wiary!
— Jak wyglądała ta wizja? Może ojciec opowiedzieć?
— O tak, tak, opowiem pani. Była tak wyrazista, jak na jawie. Purpurowe światło na niebie, jak welon, jak świetlisty welon zawieszony na niebie, i dziewięć słońc świecących jednocześnie, jak klejnoty. Pomarańczowe, niebieskie, żółte, takie jak nasze, wszystkie kolory mieszające i zlewające się ze sobą. Cudowne cienie! Dziewięć słońc! A później ujrzałem Jego. Ujrzałem Go na tronie, Elszabet. Wielki, majestatyczny. Król królów, któż inny mógłby mieć dziewięć słońc za podnóżki! Jego oblicze, czoło, bil z niego strumień światła, miłości, łaski, świętość, moc, potęga. To wszystko płynęło od Niego. Poczucie, że widzę najpotężniejszą i najmądrzejszą istotę, Boga Wszechmogącego. Mówię pani, to było przygniatające. Płakałem, szlochałem, byłem mokry od potu. Było to tak cudowne, że myślałem, że dostanę ataku serca.
Ksiądz przerwał i ukradkiem zerknął na nią z niepewnością. Następnie, już nie patrząc w jej stronę, dodał cichym, zawstydzonym, pełnym bólu głosem:
— Jeszcze jedno. Wie pani, mówi się, że jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, a to nie jest tak. On w ogóle nie jest taki jak my. Wiem, że widziałem Boga. Jest to równie pewne jak to, że Jezus jest moim Zbawcą. Ale On wcale nie wygląda tak, jak my.
— Jak więc wygląda?
— Nie mogę o tym mówić. Nie ośmieliłbym się, nawet przy pani. Ale On nie wyglądał jak istota ludzka. Wspaniały, wielki, ale niepodobny do łudzi.
Elszabet nie miała pojęcia, jak na to zareagować. Uśmiechnęła się znowu swym zawodowym uśmiechem, ciepłym i zachęcającym.
— Muszę zatrzymać tę wizję, Elszabet. To coś, o co modliłem się przez całe życie. Obecność Boga rozświetlająca moją duszę. Jak mógłbym z tego zrezygnować, jeśli tego doświadczyłem?
— Musi ojciec poddać się kasowaniu. Przecież wie ojciec, że kasowanie go uzdrowi.
— Tak, wiem. Ale ta wizja, te dziewięć słońc.
— Może to zostanie po kasowaniu.
— A jeśli nie? — zmarszczył brwi. — Myślę, że chciałbym przerwać leczenie.
— Wie ojciec, że to niemożliwe.
— Wizja…
— Z pewnością znowu zostanie ojcu dana, gdyby uległa wymazaniu. Jeśli bóg objawił się ojcu tej nocy, czy możliwe jest, by go teraz opuścił? Co otwarło się przed ojcem tej nocy, z pewnością otworzy się ponownie. Dziewięć słońc, Bóg Ojciec na tronie…
— Naprawdę tak pani myśli, Elszabet?
— Jestem tego pewna.
— Mam nadzieję, że się pani nie myli.
— Proszę mi zaufać — powiedziała. — Proszę zaufać bogu.
— Tak.
— Wejdźmy więc z powrotem do środka.
Ksiądz wyglądał na przekonanego.
— Oczywiście — odrzekł.
— Czy mogę przysłać tu Lansforda?
— Naturalnie.
Łzy płynęły mu po policzkach. Jeszcze nigdy nie widziała go tak ożywionego.
Tymczasem w domku B Lansford przygotował kasowanie dla Eda Fergusona, który wyglądał na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem.
— Idź teraz do ojca — powiedziała Elszabet do Lansforda — a ja zajmę się panem Fergusonem.
Technik skinął głową.
Ferguson, mężczyzna o chłodnym wyrazie twarzy około pięćdziesiątki, trafił do Centrum Nepenthe zamiast do więzienia za ogromne i bezsensowne oszustwa w handlu nieruchomościami. Teraz zaczął opowiadać Elszabet o wyjeździe do Mendocino, gdzie miał spotkać się z jakąś kobietą, która miała przyjechać tam z San Francisco. Elszabet słuchała jednym uchem. Umysł zaprzątnięty miała wizją ojca Christie. Jakże ten biedny, upadły ksiądz promieniał opowiadając o tym. Nic dziwnego, że bał się poddać kasowaniu. Stracić jedyny, jakkolwiek mizerny i zniekształcony, okruch bożej łaski, jakim kiedykolwiek został obdarowany…
Gdy Elszabet skończyła już z Fergusonem i zajrzała do syntetycznej kobiety imieniem Alleluja, natychmiast pobiegła z powrotem do domku A. Ojciec Christie siedział uśmiechając się przyjaźnie i głupkowato, charakterystycznie dla kogoś, komu właśnie oczyszczono pamięć z całego mnóstwa faktów. Donna, siostra rehabilitacji z rannej zmiany, była przy nim przeprowadzając normalną procedurę przypominania. Trzebmy było upewnić się, czy pacjent pamięta własne nazwisko, dzisiejszą datę, gdzie jest i dlaczego. Kasowanie miało działać tylko w obrębie pamięci krótkoterminowej, ale zdarzało się, że zabieg zadziałał głębiej, czasami nawet bardzo głęboko. Elszabet skinęła głową młodszej kobiecie.