— W porządku — powiedziała — dziękuję, ja dokończę.
Zdziwiła się czując, jak mocno bije jej serce. Gdy Donna odeszła, Elszabet usiadła obok księdza i delikatnie położyła mu rękę na dłoni.
— No i jak ojciec się czuje? Wygląda ojciec na wypoczętego i odprężonego.
— O tak, Elżbieto, jestem bardzo odprężony.
— Elszabet — przypomniała mu łagodnie.
— A tak, oczywiście.
Przysunęła się bliżej. Spróbował zerknąć jej w dekolt. W porządku — pomyślała.
— Niech mi ojciec powie — odezwała się — czy miał kiedyś sen o dziewięciu słońcach świecących na niebie?
— Dziewięć słońc? — spytał zdziwiony. — Dziewięć słońc jednocześnie?
3
Tego ranka Jaspin był już spóźniony, kiedy wychodził ze swego mieszkania w San Diego. Zdarzało mu się to często. Gdy doszedł w końcu do siebie, pognał autostradą do zjazdu na Chula Vista. Wjechał na otwartą przestrzeń i na rozwidleniu ruszył w stronę doliny Otay, wybierając lokalne, wyjęte spod kontroli drogi. Po dwudziestu minutach jazdy po suchej, gorącej równinie dotarł do blokady drogi ustawionej przez ludzi tumbonde.
Droga była zamknięta, co było oczywistym bezprawiem; nikt jednak w hrabstwie San Diego nie zamierzał mówić ludziom tumbonde, co mają robić. Jezdnię przegradzała ściana energii, za którą, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, stało sześciu czy siedmiu ponurych mężczyzn o ciemnej skórze i szerokich twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Ubrani byli w stroje tumbonde: srebrne kurtki, obcisłe czarne getry z czerwonym lampasem, szerokie czarne sombrera i wisiorki z sierpem księżyca na piersiach. Wydawało się, że mają założone maski, ale były to po prostu ich twarze, kamienne, niewzruszone. Żaden z nich nie zdradzał najmniejszych oznak zainteresowania bladym gringo w starym, rozklekotanym samochodzie. Jaspin znał jednak procedurę. Wychylił się przez okno i rzekł:
— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie.
— Maguali-ga, Maguali-ga — odpowiedział jeden z tumbonde.
— Senior Papamacer naucza. Seniora Aglaibahi jest naszą matką. Rei Ceupassear rządzi.
— Maguali-ga, Maguali-ga.
Jak na razie szło mu dobrze.
— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie — rzekł ponownie Jaspin.
— Parking jest za dwie kilometr — powiedział beznamiętnie jeden z tumbonde — potem idź pięćset metr. Lepiej biec; już się zaczynać procesja.
— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Jaspin, gdy zapora znikła. Przejechał obok strażników o kamiennych twarzach i ruszył zakurzoną, wyboistą drogą, aż ujrzał małych chłopców machających do niego z parkingu. Było tam już co najmniej tysiąc samochodów, w większości jeszcze starszych niż jego. Zostawił auto w zakątku pod starym dębem i pobiegł dalej. Mimo że brakowało jeszcze trochę czasu do południa, panował straszliwy upał. Czuł się jak w Arizonie; żadnej wilgoci, jak w piecu. Spróbował wyobrazić sobie, jak by się czuł stojąc w czarnych spodniach i sombrero w słońcu w samo południe.
Po chwili zobaczył wiernych kotłujących się na wysokim pagórku przy drodze. Były ich tysiące. Niektórzy ubrani byli w kompletny strój tumbonde, inni, tak jak on, mieli na sobie zwykle ubrania. Trzymali w rękach sztandary, plakaty, portrety wielkich. Z ukrytych gdzieś głośników dochodził nieustanny, rytmiczny dźwięk bębnów. Ziemia drżała. Pewnie podłączyli prąd — pomyślał Jaspin — porozmieszczali wszędzie węzły elektrostatyczne i zsynchronizowane płytki pulsacyjne. Tumbonde byli może prymitywni, ale technika nie była im obca.
Ustawił się na skraju tłumu. Daleko w przodzie, w połowie zbocza wzgórza, zobaczył olbrzymie figury bóstw z tektury niesione na drągach przez muskularnych, spoconych mężczyzn. Jaspin rozpoznał wszystkie: Prete Noir Negus, tamta to grzmiący wąż Narbail, tam znów byk O Minotauro i Rei Ceupassear, a tamte dwie największe to najwięksi bogowie: Chungira-Który-Przyjdzie i Maguali-ga, bogowie z najdalszych zakątków Wszechświata. Jaspin wzdrygnął się. Wszystko to powariowane, ale nie można zaprzeczyć, że bije z tego moc — pomyślał.
Z tłumu przecisnęła się do niego młoda, szczupła kobieta. Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz, i zapytała:
— Przepraszam, pan doktor Jaspin, prawda? Z Uniwersytetu Kalifornijskiego?
Spojrzał na nią, jakby go ugryzła. Miała może dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata, tłuste jasne włosy i białą bluzkę rozpiętą do pasa. Oczy szkliły jej się nieco, a na mikroskopijnych piersiach miała wymalowane purpurową i pomarańczową farbą znaki Maguali-ga. Jaspin nie rozpoznał jej, ale o niczym to nie świadczyło. W ciągu ostatnich kilku lat zapomniał bardzo wiele osób.
— Przykro mi, myli mnie pani z kimś innym — odparł szorstko.
— Byłam pewna, że to pan. Chodziłam na pana wykłady w dziewięćdziesiątym dziewiątym. Uważam, że były wspaniałe.
— Nie wiem, o czym pani mówi — powiedział z głupawym uśmiechem i odszedł rozpychając się łokciami. Posłała w jego kierunku gest Rei Ceupasseara, jako znak błogosławieństwa i przebaczenia. Pieprzyć cię razem z twoim przebaczeniem — pomyślał Jaspin. W tej samej chwili zrobiło mu się przykro, ale poszedł dalej przeciskając się przez tłum.
Jaspin przechodził bardzo zły okres w życiu. Wszystko zaczęło się psuć właśnie gdzieś w roku, w którym ta dziewczyna, jak powiedziała, chodziła na jego zajęcia. Do tej pory nie rozumiał dlaczego. Miał trzydzieści cztery lata, ale były dni, gdy czuł się, jakby był trzykrotnie starszy. Były to dni ciężkie jak z ołowiu, ciągnące się w nieskończoność. Czasem trwało to cały miesiąc. Z uniwersytetu zwolniono go na początku roku 2102. Nie zaczął jeszcze nawet wtedy pisać pracy, więc doktorat, który nadała mu blondynka, istniał tylko w jej wyobraźni. W rzeczywistości był asystentem na wydziale antropologii i nie zdawał sobie wtedy sprawy, jakim przywilejem jest ciepła, intratna posadka na jednym z nielicznych, wciąż funkcjonalnych uniwersytetów. Teraz zdawał sobie z tego sprawę, ale teraz był już nikim.
— Maguali-ga! Maguali-ga! — rozlegało się wycie ze wszystkich stron. Jaspin podchwycił okrzyk.
— Maguali-ga!
Zaczął przesuwać się pozwalając, by tłum unosił go w stronę wielkich, lśniących w słońcu, kołyszących się figur.
Przychodził na procesje tumbonde już od pięciu miesięcy. Ta była ósma. Nie był do końca pewny, dlaczego tu przychodził. Po części była to ciekawość zawodowa. Wciąż jeszcze uważał się w pewnym stopniu za antropologa, a tutaj miał czystą, żywą antropologię w całej okazałości: apokaliptyczny, mesjanistyczny kult wyznawców gwiezdnego boga, który rozkwitał na brunatnym pustkowiu na wschód od San Diego. Specjalnością Jaspina była irracjonalność. Zamierzał napisać sporą książkę wyjaśniającą mechanizmy rządzące współczesnym światem i sens całego szaleństwa, które dobrzy ludzie końca dwudziestego pierwszego wieku zostawili w spadku potomnym. Tumbonde było czystym obłędem przyciągającym Jaspina z nieodpartą siłą, jak gdyby przez analizę obrzędu, w którym uczestniczył, chciał zrehabilitować się za nieudaną karierę naukowca. Było to jednak dla niego czymś więcej. Zdał sobie sprawę, że odczuwa rodzaj pragnienia, jakąś pustkę w duszy, którą miał nadzieję wypełnić tutaj, choć Bóg jeden wiedział, w jaki sposób.