Выбрать главу

4

Księżyc lśnił nad Pacyfikiem jak srebrzysty sierp, a tuż obok białym, zimnym światłem skrzyła się Wenus. W tę jasną, spokojną noc powietrze wolne było od mgły, choć nieco wilgotne, co mogło zwiastować zbliżającą się porę deszczową, która wciąż nie nadchodziła. Przyczaiła się pewnie gdzieś na północ od Vancouver.

Jaspin zapytał:

— Jak się nazywało to miasteczko, przez które wczoraj przejeżdżaliśmy?

— Santa Rosa — powiedziała Lacy. — Kiedyś było to spore miasto.

— Kiedyś było — mruknął Jaspin. — Oto Kraina-Kiedyś-Była.

Siedzieli na zboczu niskiego wzgórza, które kształtem przypominało pierś wystającą z szerokiego, pochyłego pastwiska porośniętego morzem trawy. Ów nie skażony krajobraz północnej Kalifornii, tutaj za San Francisco, różnił się bardzo od tego, do którego przywykł dorastając w Los Angeles. Tam wszędzie widać było nie dające się usunąć blizny po spustoszeniach spowodowanych intensywnym rozwojem cywilizacji.

Choć księżyc był tylko cieniutkim sierpem, jednak rzucał wyraźne cienie. Dobrze widać było samotne dęby, wystające skały i szeroki dywan brązowej, zwiędłej trawy. Ocean był kilka kilometrów przed nimi. Za nimi zaś rozciągał się nieopisany chaos karawany tumbonde, też swego rodzaju ocean. Niezliczone mnóstwo pojazdów, których łańcuch kończył się nie wiadomo jak daleko przed autostradą prowadzącą w głąb lądu. W San Francisco i Oakland Senior zyskał tylu nowych wiernych, że liczba pielgrzymów podwoiła się. Kosmiczny Szczurołap z Hameln — pomyślał Jaspin — w drodze do Siódmego Miejsca zagarniający obiema rękami gorliwych wyznawców. Jaspin oparł lekko rękę na ramieniu Lacy. Po raz pierwszy od trzech dni, odkąd rozbili obóz w pobliżu Oakland, udało mu się ją odnaleźć. Zaczął już nawet zastanawiać się, czy pomimo tego, co opowiadała mu o znaczeniu tumbonde w jej życiu, nie wróciła z jakiegoś powodu do San Francisco. Na szczęście nie zrobiła tego. Po prostu razem z innymi, jak w oku cyklonu, rzucana była w różne strony przez tłum wiernych. Procesja była już tak wielka, że łatwo było się zgubić. Jaspin zauważył ją wreszcie dzisiaj, gdy usiłowała przedrzeć się przez oszalały tłum do podestu, na którym pojawić się miał Senior Papamacer. „Nic z tego”, powiedział jej wtedy, „Senior zmienił zdanie. Dziś połączy się z Maguali-ga. Chodźmy na spacer.” To było dwie godziny temu. Teraz siedzieli na zboczu wzgórza od strony oceanu. Z oddali dochodziły stłumione odgłosy pielgrzymki.

— Nigdy nie myślałem, że Kalifornia jest taka wielka — powiedział Jaspin. — To znaczy, widziałem na mapie, ale żeby naprawdę pojąć, jaka to przestrzeń, trzeba samemu przejść ją całą z dołu do góry.

— Jest większa niż mnóstwo krajów — zauważyła Lacy. — Jest większa niż Niemcy, Anglia, a może i Hiszpania. Większa od wielu ważnych miejsc. Powiedział mi to kiedyś Ed Ferguson, mój były partner. Byłeś kiedyś w innym kraju, Barry?

— Ja? Kilka razy w Meksyku. Prowadziłem badania w terenie.

— Meksyk to prawie tam, gdzie mieszkałeś. Mam na myśli naprawdę obcy kraj. Na przykład w Europie.

— Jak miałbym dostać się do Europy? Na latającym dywanie?

— Przecież ludzie jeżdżą z Ameryki do Europy?

— Może ze wschodniego wybrzeża. Pewnie pływają tam jakieś statki. Ale nie stąd. Jak przejedziesz przez całą zapyloną strefę? — Jaspin potrząsnął głową. — Były takie czasy, że ludzie mogli sobie jechać, gdzie chcieli, w jedno popołudnie. Do Australii, Europy, Ameryki Południowej. Wszędzie. Wystarczyło tylko wsiąść do samolotu.

— Ale jeszcze są samoloty. Sama widziałam.

— Pewnie, samoloty. Nie wiem, może niektóre wciąż potrafią pokonywać oceany, ale wszystko rozbija się dziś o politykę. Wszystkie kraje pocięte są na kawałki; Republika Tego, Niezależne Państwo Tamtego, potrzeba pięćdziesięciu wiz, żeby gdziekolwiek się dostać. Nie, to totalny bałagan, Lacy, być może taki, którego nie da się już uporządkować.

— Gdy otworzą się wrota i przyjdzie Chungira-Który-Przyjdzie, wszystko znów będzie na swoim miejscu — rzekła Lacy.

— Naprawdę w to wierzysz?

Odwróciła gwałtownie głową w jego stronę.

— A ty nie?

— Tak, pewnie że tak.

— Ale nie do końca, prawda, Barry? Coś ciągle cię powstrzymuje.

— Być może.

— Wiem, że tak jest. Ale to nic nie szkodzi. Znałam takich ludzi. Sama taka byłam. Cyniczna, wątpiąca, niepewna. Jaki zresztą miałby być człowiek, który nie potrafi zrozumieć, co się wokół niego dzieje? Wychowany w świecie, w którym po pół godzinie jazdy za miasto znajdzie się już na terytorium bandidos, a po drugiej stronie Gór Skalistych przez tysiąc kilometrów ciągnie się strefa skażona. Tego można się jednak pozbyć; tych rozterek i patrzenia na wszystko z góry. Musisz tylko pozwolić, żeby tak się stało. Wiesz o tym.

— Tak, wiem.

— Długi zły czas już się kończy, Barry. Spadliśmy na dno, gdzie nie ma już właściwie żadnej nadziei i wtedy nadzieja pojawia się. Przyniósł ją Senior. On daje nam słowo. Wrota otworzą się, a wielcy przyjdą do nas i wszystko naprawią. To właśnie się stanie, i to wkrótce, a wtedy będzie dobrze, może po raz pierwszy w życiu. Prawda? Prawda?

— Jesteś piękną kobietą, Lacy.

— A co to ma do rzeczy?

— Nie wiem, chciałem ci to powiedzieć.

— Naprawdę tak myślisz?

— Masz jakieś wątpliwości?

Roześmiała się.

— Już to słyszałam, ale nigdy nie jestem pewna. Nie ma takiej kobiety, która myślałaby, że jest naprawdę piękna bez względu na to, co mówią jej mężczyźni. Myślę, że mam ładne włosy, oczy, nos. Ale nie lubię swoich ust. One wszystko psują.

— Mylisz się.

— Choć moje ciało jest chyba całkiem niezłe.

— Naprawdę? — zapytał.

Oczy jej jaśniały. Jaspin zobaczył w nich odbicie księżyca. Wydawało mu się nawet, że widzi tam również blask Wenus. Przyciągnął ją do siebie, dotknął lekko jej piersi. Miała na sobie miękki, zielony sweter z bardzo cienkiego materiału i nic pod spodem. Tak — pomyślał — zupełnie niezłe. Miał ochotę położyć głowę na jej piersiach i jakiś czas tak poleżeć. Przez chwilę zastanowił się, gdzie teraz może być Jill i co może robić. Jego żona. Cóż to za farsa. Nie widział jej od dwóch dni. Widocznie straciła zainteresowanie Radą Wewnętrzną albo raczej to oni stracili zainteresowanie nią. Miała rację, gdy za pierwszym razem powiedziała o sobie, że jest zbłąkanym, porzuconym, nikomu niepotrzebnym dzieciakiem. Lacy to co innego: mądra, zaradna. Kobieta, która dużo widziała i dużo zrozumiała. Jeśli nawet wcześniej była oszustem, to co z tego? Co z tego? Sam też byłeś oszustem — powiedział do siebie przypominając sobie czasy na UCLA, gdy zrobił karierę dzięki kleceniu naprędce wykładów z fragmentów myśli innych ludzi. — Naukowiec? Skądże, zwykły oszust. Równie dobrze można by było rozdawać grunty na Betelguzie V. To jednak nie ma już znaczenia. Niedługo wszyscy zostaniemy przemienieni — pomyślał. W jednej chwili, w mgnieniu oka. Pociągnął jej sweter w górę. Lacy z uśmiechem odsunęła jego ręce. Zdjęła sweter sama i odrzuciła na bok. Po chwili to samo stało się z dżinsami. Wydawało się, że w jej jasnej skórze odbija się światło księżyca kontrastując z kręconymi, rudymi włosami.