— Ma więc bogatą wyobraźnię. Dwadzieścia pięć lat zajęło mu wyśnienie tych wszystkich detali. Dlaczego nie miałoby to być fascynujące i przekonujące? To jednak nie znaczy jeszcze, że te imperia i dynastie naprawdę istnieją.
— Wszystko, co mówi, zgadza się w najdrobniejszych szczegółach z tym, co widzę we własnych snach.
— Nie, to o niczym nie świadczy, Elszabet. Jeżeli to on przekazuje obrazy i idee, a ty i inni odbieracie je, to nie znaczy, że przekaz ten nie jest halucynacją.
— Zgoda — przyznała Elszabet — dobrze, więc mamy tu jakieś zjawisko. Ale jakiej natury? Jeśli Tom jest rzeczywiście źródłem wizji, to znaczy, że posiada jakąś pozazmysłową moc przekazywania obrazów drogą bezpośredniego kontaktu mózgów.
— Trochę naciągane, ale nie da się tego wykluczyć.
— Mam dobry argument w sprawie kąta ESP. Tom dzisiaj powiedział mi, że urodził się wkrótce po wybuchu Wojny Pyłów, a jego matka, gdy była z nim w ciąży, przebywała we wschodniej Nevadzie. Dokładnie na skraju strefy radiacji.
— Mutacja telepatyczna, o to ci chodzi?
— To chyba rozsądna hipoteza, nieprawdaż?
— Szkoda że Bill Waldstein tego nie słyszy. On uważa, że to ja wymyślam zwariowane teorie — powiedział Dan.
— Ta nie wydaje mi się zwariowana. Jeśli istnieje jakieś wytłumaczenie fantastycznych zdolności Toma, to dawka promieniowania w czasie poczęcia z pewnością nie jest pomysłem niedorzecznym.
— No dobrze, a więc to mutant telepatyczny.
— W każdym razie jest niezwykłym zjawiskiem. Jeśli natomiast chodzi o treść jego przekazów, to jest być może więźniem wymyślonej przez siebie fantazji, która dzięki jego pozazmysłowym możliwościom może być przesyłana do każdego podatnego umysłu w zasięgu jego oddziaływania. Albo też to on jest niezwykle wrażliwy na przekazywane telepatycznie obrazy z innych cywilizacji.
— Bardzo chciałabyś w to wierzyć, prawda, Elszabet?
— W co?
— Że te obrazy, które on transmituje, to rzeczywistość.
— Może tak. Czy to cię niepokoi, Dan?
Przyglądał się jej dłuższą chwilę.
— Trochę — powiedział w końcu.
— Myślisz, że zwariowałam?
— Tego nie powiedziałem. Myślę, że chciałabyś przekonać się, że Zielony Świat, planeta Dziewięciu Słońc i cała reszta naprawdę istnieją.
— I że z tego powodu daję się wciągać w psychozę Toma?
— I że z tego powodu ulegasz eskapistycznym fantazjom trochę bardziej, niż jest to dobre dla zdrowia — odparł.
— No cóż, ja też tak uważam, a więc jesteśmy jednomyślni. Ale to takie pociągające, prawda, Dan? Te piękne obce światy, które chcą się z nami porozumieć.
— Niebezpieczne. Uwodzicielskie.
— Tak, uwodzicielskie. Ale czasem trzeba dać się uwieść. Popatrz na nasze parszywe życie, Dan, na naszą zniszczoną cywilizację. Żyjemy na gruzach i szczątkach przedwojennego świata. Te wszystkie małe, żałosne państewka, które były kiedyś częściami Stanów Zjednoczonych, anarchia szalejąca poza Kalifornią, a nawet częściowo na jej terytorium, i to powszechne odczucie, że wszystko stale idzie ku gorszemu, wszystko brzydnie, niszczeje, że wszelki rozwój nieodwołalnie osiągnął swój kres, a my stajemy się na powrót coraz bardziej barbarzyńscy; czy może więc dziwić, iż skoro śnię, że żyję w pięknym, zielonym świecie, w którym wszystko jest cywilizowane, eleganckie i pełne wdzięku, to chciałabym, żeby ten świat naprawdę istniał? I żebyśmy wkrótce mogli pójść i zamieszkać w nim? Tak trudno się temu oprzeć, Dan. Chyba potrzebujemy takich fantazji, aby pomogły nam przetrwać.
— Pójść tam? — zapytał Dan w osłupieniu. — Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nie mówiłam ci o tym? To pomysł Toma. Usłyszysz, gdy włączę ci tę kapsułę. To apokaliptyczna wizja: zbliżają się Ostatnie Dni, wkrótce odrzucimy nasze ciała, tak właśnie mówił, odrzucimy ciała i zostaniemy przystosowani do światów z kosmicznych snów, i będziemy żyć w nich na wieki wieków, amen.
Robinson zagwizdał z wrażenia.
— A więc taki towar sprzedaje!
— Tak, nazywa to Czasem Przejścia.
— Czyli głosi coś odwrotnego w stosunku do tych brazylijskich voodoo. Oni twierdzą, że to bogowie przyjdą do nas, tak przynajmniej mówił Leo Kresh, nieprawdaż? Tymczasem Tom…
Zadzwonił telefon.
— Przepraszam — spojrzała na ścianę danych, by sprawdzić, kto dzwoni. Informacja brzmiała: Dzwoni dr Kresh z San Diego.
Wymienili zdziwione spojrzenia.
— O wilku mowa — mruknęła Elszabet i nacisnęła przycisk. Na ekranie rozkwitła twarz Kresha. Pod koniec zeszłego tygodnia wyjechał do południowej Kalifornii. Jednak wydawało się, że od czasu wizyty w Nepenthe zmienił się bardzo. Wyglądał nieporządnie jak nigdy, czerwienił się i był wyraźnie podekscytowany.
— Doktor Lewis — powiedział — cieszę się, że udało mi się z panią skontaktować. Dzieją się dziwne rzeczy…
— Jest tu ze mną doktor Robinson — powiedziała Elszabet.
— Tak, to dobrze. Na pewno też będzie chciał o tym usłyszeć.
— Co się stało, doktorze Kresh?
— To coś zdumiewającego. Szczególnie w świetle przedstawionych przez niego na naszym spotkaniu hipotez. Chodzi mi o tę związaną z projektem sondy gwiezdnej. Czy wiedzą państwo, pani doktor Lewis, doktorze Robinson, że w Pasadenie znajduje się stacja naziemna, która przez te wszystkie lata nastawiona była na odbiór sygnałów ze statku? Obsługują ją ludzie z Cal Tech, którzy na wszelki wypadek wciąż zapewniają jej prawidłowe działanie.
— Odebrali jakiś sygnał? — zapytał Robinson.
— Nadszedł wczoraj, późną nocą. Jak pan wie, doktorze Robinson, ja też wcześniej myślałem o hipotezie gwiezdnej sondy i w trakcie badań dowiedziałem się o urządzeniu Cal Tech, więc skontaktowałem się z nimi. Gdy nadszedł sygnał — radiowa wiązka wąskokierunkowa, 1390 megacykli na sekundę, z Proxima Centauri przez stacje pośrednie, ustawione uprzednio w odstępach…
— Na miłość boską — przerwał mu Robinson — powie nam pan, co odebrano, czy nie?
Kresh zmieszał się.
— Przepraszam. Rozumieją państwo, było to dla mnie, dla wszystkich naprawdę szokujące przeżycie… — zaczerpnął powietrza. — Wyświetlę obrazy na ekranie. Wiedzą państwo, jak sądzę, że sonda miała za zadanie dotrzeć do układu Proxima Centauri, zbadać, czy są tam zamieszkałe planety, wejść na orbitę wokół jednej z nich, a następnie w jej atmosferę. Dziewięciogodzinna transmisja, która do nas dotarła, obejmuje dwumiesięczny okres czasu rzeczywistego i przedstawia Proxima Centauri z odległości 0,5 jednostki astronomicznej.
Kresh zniknął z ekranu, a w jego miejsce pojawił się obraz małej, bladoczerwonej gwiazdy. Dwie inne, o wiele jaśniejsze, widoczne były w rogu ekranu.
— Czerwony karzeł to Proxima — powiedział Kresh — a tam obok gwiazdy towarzyszące: Alfa Centauri A i B, które typem spektralnym przypominają nasze słońce. Ludzie z Cal Tech mówili mi, że chyba wszystkie trzy gwiazdy mają swoje systemy planetarne. Sonda uznała, że najciekawsze są planety w systemie Proxima, więc…