— Chungira-Który-Przyjdzie! — krzyknął Jaspin torując sobie drogę.
Jemu również udzieliło się panujące wokół podniecenie. Czuł, jak przyspiesza mu tętno i zasycha w gardle. Ludzie tańczyli w miejscu, nie odrywając stóp od ziemi, wyginając się i wymachując ramionami na wszystkie strony. Znów zobaczył blondynkę, kilkanaście metrów od niego, tańczącą w transie. Maguali-ga, Bóg Wrót, przyszedł, by zawładnąć jej duszą.
W tłumie było niewielu białych. Tumbonde powstało w społecznościach latynosko-afrykańskich uchodźców, którzy przybyli tłumnie w okolice San Diego po Wojnie Pyłów. Większość z nich miała skórę ciemną albo wręcz zupełnie czarną. Kult był mieszanką różnych kultur; trochę z Brazylii i Gwinei z domieszką motywów haitańskich, no i oczywiście meksykańskich. Trudno byłoby wyobrazić sobie wyznawany w tej okolicy rodzaj apokaliptycznego kultu, który w krótkim czasie nie nabrałby azteckiego zabarwienia. Ten jednak był w swej naturze bardziej ekstatyczny od typowej odmiany meksykańskiej: mniej krwi, więcej przeobrażeń.
— Maguali-ga! — ryknął rozdzierający głos — zabierz mnie, Maguali-ga!
Ku swemu zdumieniu Jaspin stwierdził, że to on sam jest właścicielem owego głosu.
W porządku, w porządku, daj się ponieść — powiedział do siebie. Nagle poczuł chłód pomimo skwaru. Daj się ponieść. Dobrze wychowany żydowski chłopak z Brentwood szalejący razem z barbarzyńskimi szwarcerami na skwierczącym jak patelnia zboczu wzgórza w środku lipca — dlaczego nie, u diabła? Daj się ponieść, chłopcze.
Był już na tyle blisko, by widzieć mistrzów ceremonii górujących złowrogo nad resztą w swych wysokich, przypominających szczudła butach. Widział więc Seniora Papamacera i Seniorę Aglaibahi u jego boku otoczonych jedenastoma członkami Rady Wewnętrznej. Wokół całej trzynastki lśniła złocista aureola promieni słonecznych. Jaspin zastanawiał się, na czym polegała ta sztuczka, nie miał bowiem wątpliwości, że musi to być trik. Oficjalnie twierdzono, że są rodzajem magnesu przyciągającego energię kosmiczną.
„Siła pochodzi z siedmiu galaktyk” — tłumaczył Senior Papamacer reporterowi „Timesa”. — „To potężne światło, które niesie moc zbawienia. Kiedyś świeciło w Egipcie, później w Tybecie, w miejscu bogów na Jukatanie, w Jerozolimie, w świątyni w Andach, a teraz tutaj, w szóstym z Siedmiu Miejsc. Wkrótce odejdzie na biegun północny, który jest Siódmym Miejscem. Wtedy to Maguali-ga otworzy wrota i Chungira-Który-Przyjdzie zstąpi na nasz świat przynosząc bogactwo gwiazd tym, którzy go kochają. I będzie to czas końca, który stanie się nowym początkiem.” Czas ten, jak stwierdził Senior Papamacer, był już bliski.
Jaspin usłyszał beczenie spętanych kóz, przebijające się przez ogólny hałas. Usłyszał niski, żałobny głos białego byka ofiarnego, zamkniętego w szopie na szczycie wzgórza.
Teraz zobaczył tancerzy w maskach, z których siedmiu symbolizowało siedem łaskawych galaktyk. Ich twarze skryte były za błyszczącymi metalicznie maskami, a nagie ciała zdobiły ornamenty w kształcie słońc, księżyców i planet. Na głowach mieli lśniące jak zwierciadła, czerwone, metalowe kopuły odbijające ostre jak włócznie promienie słońca. W rękach trzymali grzechotki i kastaniety. Śpiewali dziko:
Inwokacja. Ustawił się w czołówce tłumu śpiewając i wymachując rękoma. Z lewej strony tęga kobieta powtarzała wciąż po hiszpańsku:
— Odpuść nam nasze grzechy, odpuść nam nasze grzechy…
Po drugiej jego stronie żylasty Murzyn, obnażony do pasa, mruczał łamaną francuszczyzną:
— Słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei, słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei…
Bębny grzmiały coraz głośniej i szybciej. Wyżej, do szczytu. Zwierzęta piszczały z bólu i przerażenia. Zaczynało się składanie ofiar.
Jaspin znalazł się na krawędzi ogromnego rowu, prawie po brzegi wypełnionego zdumiewającym asortymentem przedmiotów. Były tam klejnoty, biżuteria, monety, lalki, kostki do zabawy, fotografie, odzież, zabawki, sprzęt elektroniczny, broń, narzędzia, paczki z żywnością. Wiedział, co trzeba zrobić. Była to studnia ofiarna. Należało pozbyć się czegoś cennego, aby dać świadectwo swej wierze, że przedmioty te nie będą potrzebne, gdy przybędą bogowie z gwiazd niosąc niewyobrażalne bogactwa wszystkim ludziom cierpiącym na Ziemi. „Musicie złożyć dar Ziemi”, powiedział Senior Papamacer, „jeśli chcecie, by Ziemia sprowadziła dla was dary z gwiazd”. Nie było ważne, czy przedmiot jest powszechnie uważany za cenny: musiał być cenny dla wrzucającego. Jasper miał już przygotowaną ofiarę. Był nią zegarek, ostatnia chyba, z wyjątkiem książek, cenna rzecz, której jeszcze się nie pozbył. Dziewięciofunkcyjne cacko IBM było jednym z lepszych jej wyrobów. Warte było co najmniej tysiąc.
To idiotyczne — pomyślał.
— Dla Chungiry-Który-Przyjdzie — powiedział wrzucając błyszczący przedmiot do przepełnionego rowu.
Po chwili tłum unosił go już na miejsce zjednoczenia. Płynęła krew kóz i owiec, natomiast nie poświęcono jeszcze byka. Jaspin, trzęsąc się cały, znalazł się twarzą w twarz z Seniorą Aglaibahi, dziewicą-matką, boginią na Ziemi. Miała może trzy metry wzrostu, czarne włosy posypane błyszczącym pyłem, oczy obrysowane ognistym szkarłatem, a na nagich, zakończonych ciemnymi sutkami piersiach widniały znaki Maguali-ga. Bogini dotknęła końcem palca jego ramienia. Poczuł coś w rodzaju ukłucia, jakby wbiła mu igłę lub dotknęła aparatem do elektrowstrząsów. Słaniając się na nogach przeszedł obok niej, minął jeszcze bardziej gigantyczną postać Seniora Papamacera i figury bogów Narbaila, Prete Noira, O Minotaura i gwiezdnego wędrowca Rei Ceupasseara. Zobaczył przed sobą wypalony krąg poświęcony Chungirze-Który-Przyjdzie i Maguali-ga. Okrążywszy święte miejsce poczuł się słabo i zaczął tracić przytomność. Upał — pomyślał — podniecenie, tłum, histeria. Zachwiał się, prawie upadł, starał się jednak utrzymać na nogach w obawie przed stratowaniem. Na szczycie wzgórza udało mu się znaleźć drzewo. Przylgnął do niego starając się przetrzymać kolejne fale zawrotów głowy. Wydawało mu się, że uwalnia się od grawitacji, a jakaś potężna siła wyrzuca go daleko w objęcia kosmosu. Unosząc się w przestrzeni zobaczył Chungirę-Który-Przyjdzie. Bóg Wrót był olbrzymią, dziwaczną postacią z rzeźbionymi rogami barana, wyrastającą od pasa ze śnieżnobiałego bloku alabastru. Nad jego lewym ramieniem zawieszone było ogromne, ciemnoczerwone słońce wypełniające połowę fioletowego nieba. Słońce pulsowało i rosło jak gigantyczny balon. Drugie słońce znajdowało się nad prawym ramieniem boga; niebieskie, pulsujące nagłymi wybuchami światła. Pomiędzy słońcami rozpięty był most ze wspaniale błyszczącej materii, jak ognisty łuk na niebie.
— Mój czas niedługo nadejdzie — rzekł Chungira-Który-Przyjdzie. — Wstąpisz wtedy w me objęcia, synu, i wszystko będzie dobrze.
Potem postać zniknęła. Nie było też widać czerwonej ani niebieskiej gwiazdy. Jaspin przecinał rękami powietrze, ale nie był w stanie zatrzymać tego, co ujrzał. Cudowna chwila skończyła się.
Zaczął drżeć. Nigdy jeszcze niczego podobnego nie doświadczył. Przygniatało go to, nie był w stanie się poruszyć, nie mógł oddychać. Na moment poczuł dotknięcie boga. Nie dało się tego w żaden sposób wytłumaczyć, zresztą nie zależało mu na tym. W tamtym momencie doświadczył czegoś, co przekraczało jego zdolność rozumienia, czegoś tak wielkiego, że on, Barry Jaspin, mógł całkowicie się w tym zagubić. Dobry Jezu — pomyślał — czy to możliwe, że tam, w kosmosie, mieszkają tytaniczne istoty, z którymi ludzie tumbonde potrafią nawiązać łączność przez pół wszechświata i że te istoty przyglądają się naszemu światu z odległości tryliona lat świetlnych, że przybywają tu, by rządzić i zmieniać nasze życie? To chyba musiała być halucynacja? Upał, tłum, a może narkotyk, który wstrzyknęła mi seniora?