Выбрать главу

— Ty wracaj — powiedział do niego — a ja tu jeszcze z pięć minut zostanę.

Fergusona to nie zainteresowało. Wciąż wyraźniejszy był dla niego obraz Zielonego Świata niż to, co mogłoby dziać się w lesie.

— Tak — powiedział — jasne.

— Chcę tylko przez chwilę być sam.

— Tak, jasne.

Ferguson powlókł się dalej, a Tom zawahał się przez chwilę. Odwrócił się jednak i ruszył w głąb lasu. Zza olbrzymiego drzewa wyłonił się Buffalo.

— To był ten facet z autostrady, nie? Ten, co zranił nogę, ten od brunetki?

— Tak, masz rację — odparł Tom. — Po co tu przyszedłeś? Czego Charley chce ode mnie, Buffalo?

— Zobaczyć cię, stary. Pogadać. Brakuje mu ciebie, wiesz? Wszystkim nam cię brakuje — Buffalo mrugnął. — No, dobrze wyglądasz, Tom! Umyłeś się, co? Nowe dżinsy, nowa koszula, wszystko świeże. To centrum to przyjemne miejsce, co?

— Niezłe — odpowiedział Tom. — Jest tu dużo dobrych ludzi. Podoba mi się.

— No pewnie. No chodź już, tędy. Charley chce się z tobą zobaczyć.

Buffalo prowadził go między wielkimi drzewami przez rozległą łąkę pełną skórzastych paproci. Kilku innych drapaczy siedziało na osłoniętej polanie przy strumyku, który niemal całkowicie wysechł. Był tam i Charley, zmęczony i przygnębiony. I Mujer, i Stidge, i jasnowłosy Nicholas. Byli jeszcze bardziej obdarci i brudni; grupa ściganych, wycieńczonych ludzi. Tom nie był zadowolony, że znów ich widzi. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś ich spotka.

— Jest! — krzyknął Charley. — Popatrzcie, jakie ma nowe ubranko! Wykąpali cię i wrzucili co nieco do brzuszka, co? No jak tam, Tom? Co u ciebie?

— Charley…

— Jak dobrze znów cię widzieć — powiedział Charley. — Widzę, że masz się dobrze. Z nami za to było trochę gorzej, wiesz?

— Tak?

— Mieliśmy trochę kłopotów niedaleko Ukiah. Tamale i Choke wpadli w zasadzkę i zginęli.

— Myślałem, że zostali przy ciężarówce.

— Ciężarówka jest tutaj — wyjaśnił Charley. — Wjechaliśmy między drzewa, tam na skraju łąki. Tamale i Choke, tak, tak… My mieliśmy szczęście, udało nam się uciec.

— Im brakło szczęścia — powiedział Tom. — Czas Przejścia nadejdzie lada chwila. To zła pora, by dać się zabić i stracić szansę na odkupienie i chwałę.

— Widzę, że kąpiel nic cię nie zmieniła — powiedział Charley z bladym uśmiechem. — Zielony świat i planeta Lullimulli, i cała reszta. W porządku, my też mamy wizje. Lullimulli i całą resztę. Mujer, Buffalo, ja. Stidge mówi, że on nie, prawda, Stidge? Nigdy nie miałeś wizji, co, skwaszony łajdaku?

— Odpieprz się, Charley, dobrze? — odciął się Stidge. — Gdyby nie ja, leżelibyście tam wszyscy martwi razem z Tamale’em i Choke’em.

— To prawda — zgodził się Charley. — Wiesz, Tom, Stidge nas uratował. Jest szybki ze swoim szpikulcem. Było ich trzech, tych strażników przy blokadzie drogi. Mieli włączoną wielką ścianę energii, a mimo to Stidge jakimś sposobem zaszedł ich od tyłu… — wzruszył ramionami. — To były ciężkie tygodnie, Tom. Brakowało nam ciebie.

— O tak, z pewnością.

— Naprawdę. Przynosiłeś nam szczęście, Tom. Dopóki z nami byłeś, wszystko jakoś się układało. Te twoje wariactwa, wizje, światy były dla nas jak dobre czary. Gdy pakowaliśmy się w kłopoty, zawsze udawało nam się z nich wyjść. Odkąd jednak zabrali cię tym helikopterem, wszystko się spieprzyło. Choke’a i Tamale’a rozwalili na kawałki. Nie pytali o nic. Dlatego wróciliśmy tu, Tom.

— Dlaczego?

— Po ciebie. Pojedziemy na południe, tam gdzie jest ładna pogoda, może do Meksyku. Zaczyna się pora deszczowa. Pojedziemy przez dolinę, może dalej kawałek przez pustynię, ominiemy San Diego i ruszymy do Baja. Pojedziesz z nami, dobrze? Mamy teraz mnóstwo miejsca w ciężarówce.

— Zbliża się Przejście, Charley. Nie ma sensu teraz jechać do Meksyku czy gdziekolwiek indziej. Za parę tygodni będziemy już wysoko w niebie.

Usłyszał, jak Stidge parsknął, a Mujer zamruczył coś do siebie.

— Ach tak — powiedział Charley. — Do diabła, przecież możesz równie dobrze dokonać Przejścia z Baja, nieprawdaż? A zanim to nastąpi, będzie ci o wiele cieplej, mam rację?

— Zostanę tu, Charley.

— W tym cholernym centrum?

— Tak. Są tu ludzie, którym chcę pomóc. Gdy nastanie Czas Przejścia, poprowadzę ich. Ale powiem ci coś. Zostań tu. Tobie też pomogę. Byłeś dla mnie dobry. Chciałbym, abyś był wśród tych pierwszych, którzy pójdą. Zostańcie tu, w lesie, w ciężarówce, a ja przyjdę do was, kiedy wszystko się zacznie. W porządku? Obiecuję. Przeprowadzę tylko Fergusona, April i doktor Elszabet, i jeszcze kilka osób. Wrócę po was. Może w przyszłym tygodniu, a może jeszcze szybciej, Charley.

— Jeżeli chcesz go mieć — powiedział Mujer — to po prostu wsadźmy go do ciężarówki i jedźmy, słyszysz Charley?

Charley potrząsnął głową.

— Nie, nie chcę tego — rzekł. — Jedź z nami, Tom.

— Już ci powiedziałem. Mam sprawy do załatwienia.

— Wiesz, co się stanie, jeśli tu zostaniesz? Stratuje cię tłum szaleńców, który tu nadciąga. Będą tu za dzień lub dwa, cała cholerna armia, a gdy przyjdą, rozniosą wszystko w strzępy.

— Nic o tym nie wiem, Charley — zasępił się Tom.

— Nikt ci nie powiedział? Ostatnio mówią tylko o tym. Półtora miliona wariatów, banda świrów. Mówią, że wędrują w stronę bieguna północnego. Mają tam spotkać boga czy coś takiego. Idą z San Diego, zbierając po drodze ludzi z całego wybrzeża. Kierują się prosto tutaj, jak szarańcza, pochłaniając wszystko, co zobaczą. Dlatego chcemy się wydostać z tej części stanu. Pojedziemy na wschód, żeby ich ominąć, potem skręcimy na południe, a tymczasem cała zabawa rozegra się właśnie tutaj. To nie będzie dla ciebie bezpieczne, Tom. Jedź z nami. Ruszamy jutro rano.

— Wszystko jedno, co będzie się tu działo, gdy zacznie się już Przejście.

— To jest jak objazdowe rozruchy — powiedział Charley. — Będzie naprawdę gorąco. Ktoś taki jak ty z pewnością nie chciałby się mieszać w coś takiego.

— Wszystko jedno — odparł Tom. — Posłuchaj, muszę wracać. Chcę się umyć, zjeść kolację, porozmawiać z kilkoma osobami. Chodźcie ze mną do centrum, dobrze? Oni was przyjmą. Są naprawdę dobrzy. Elszabet powita was tak samo jak mnie. Będziemy wszyscy razem, gdy rozpocznie się Przejście. Co na to powiesz, Charley?

— Nie ma mowy. Spływamy stąd. Nie będzie to zbyt przyjemne miejsce, gdy tamci nadejdą. Chodź i przynieś nam znów szczęście, Tom.

— Szczęśliwe miejsce jest właśnie tutaj.

— Tom…

— Muszę już iść.

— Zastanów się nad tym — rzekł Charley. — Zostaniemy tu na noc. Jeśli przyjdziesz rano, jeszcze tu będziemy. Możesz jechać z nami na południe.

— Jeśli chcesz go mieć, to wystarczy go tylko chwycić — powtórzył Mujer.

— Zamknij się — powiedział Charley. — Do jutra, Tom, co?

— Przyjdźcie jutro do centrum. Albo nawet dzisiaj. Mają tam dobre jedzenie.

Odwrócił się i zniknął w cieniu. Było teraz znacznie ciemniej. To niechybnie oznacza, że spadnie deszcz, może jeszcze tego wieczoru. Czy nie pobiegną za nim i nie schwytają go? Chyba nie — pomyślał. Charley taki nie był. Wobec niego zawsze postępował fair. Tom żałował drapaczy. Chodź z nami, bądź naszym szczęściem… Pewnie, tyle że on nie potrafi tego zrobić. Jego miejsce jest tutaj. Może jeszcze rano pójdzie do nich i spróbuje przekonać, żeby zostali. Miał nadzieję, że nie będą próbowali go schwytać. Nie teraz, gdy Przejście jest tak blisko. Zabierać go od nowych przyjaciół, zanim zdoła im pomóc, to byłoby bardzo źle. Musi o tym trochę pomyśleć. W ciągu dwudziestu minut znalazł się w centrum ośrodka. Wszedł do swego domku na skraju lasu. Wziął długi prysznic i usiadł po turecku na podłodze obok łóżka, aby trochę porozmyślać. Następnie poszedł do dużego budynku na kolację. Inni już tam byli: Ed Ferguson i ojciec Christie, i przepiękna sztuczna kobieta, Alleluja, i gruba April. Wszyscy siedzieli przy jednym z długich stołów. Ferguson wciąż jeszcze promieniał; to było widać nawet z drugiej strony sali. Przyjemnie było pomyśleć, że przez dotknięcie rąk wywołał u tego nieszczęśliwego człowieka radosną wizję.