Выбрать главу

— To wielka chwila — powiedział Tomas Menendez. — Wkrótce nastąpi otwarcie wrót. Musisz napełnić swe serce miłością, Nick, i pozwolić bogom wejść do niego. Tak jak robi to Ed. Widzisz, jaki Ed jest szczęśliwy?

Dziewięć słońc płonęło na ekranie umysłu Fergusona. Olbrzymia dziwaczna istota z jednym brylantowym okiem na czubku głowy odwróciła się w jego stronę i wyciągając na powitanie kilka par ramion zwróciła się do niego po imieniu. Potem obraz zniknął, a on zobaczył inny krajobraz: białe słońce i drugie, żółte, i jeszcze bardziej dziwaczne postacie, które jeździły tam i z powrotem samochodami zrobionymi z wody. A potem… a potem…

To się nigdy nie skończy — pomyślał Ferguson. — Bez przerwy, jeden za drugim. Chciałeś sny kosmiczne, Ed? Więc dobrze, teraz je masz.

Ogarnęła go radość, a do oczu znów napłynęły łzy.

Nigdy w życiu, od czasu gdy był dzieckiem, nie płakał tak dużo. Nie potrafił przestać. Jak fontanna. Nie przejmował się jednak, gdyż łzy oczyszczały duszę. Płacząc czuł się lepiej. Tom dotknął czegoś w jego wnętrzu, otworzył i teraz łzy płynęły z niego jak wiosenna odwilż, zmywając cały osad i brud. Powinni mnie teraz zobaczyć — pomyślał — takiego rozmazanego. Ci, którzy znali mnie w Los Angeles, nie uwierzyliby. Biedny Ed ześwirował. Cały czas płacze, bo lubi. Biedny Ed. Biedny, stuknięty Ed.

Patrzcie, to niebieska gwiazda, ta, która jest tak gorąca, że topi ziemię. To skrzące się pływające miasto. Lśniący ludzie podobni do duchów. Wspaniałe! Wspaniałe!

Poduszkę miał przemoczoną łzami.

Boże, czuł się tak dobrze. Płacz, ile chcesz — powiedział do siebie — a potem jeszcze więcej. Oczyść się, chłopie. Cokolwiek z tobą się dzieje, tak ma być. Niech się stanie. Tak jak powiedział Tom: „Niech się to stanie choć raz, niech się wszystko otworzy, niech spłynie na ciebie łaska.”

Nie mógł leżeć spokojnie. Wstał, chodził po pokoju, próbował oprzeć się o drzwi, o szafkę, o umywalkę; cokolwiek mogłoby go podtrzymać. Świat kołysał się wokół niego. On zaś wirował, wirował… Łatwo byłoby teraz — pomyślał — pozwolić się zabrać, odpłynąć w kosmos…

Tomas Menendez stanął obok niego.

— To cudowna chwila, nie? Nadchodzą bogowie. Chungira-Który-Przyjdzie przybywa na Ziemię, a może my pójdziemy do Chungiry, nie jestem pewny, ale wszystko się zmieni.

— Zamknij swój jebany ryj — odezwał się znów Nick Podwójna Tęcza.

Ferguson uśmiechnął się.

— Teraz widzę czerwone słońce i drugie, niebieskie, a między nimi świetlisty pomost. Chryste, to czerwone słońce zajmuje połowę nieba!

— To wizja Chungiry — powiedział Menendez. — Chodźmy na dwór. Stań pod gwiazdami, niech Chungira wejdzie do twojej duszy.

— Wielka, biała ściana z kamienia — wymamrotał Ferguson. — To właśnie widziała Lacy. I Alleluja. A teraz ja. Złociste stworzenie z zakrzywionymi rogami.

Menendez chwycił go za łokieć i poprowadził korytarzem na schody. Ferguson nie protestował. Menendez mógłby zabrać go wszędzie, gdziekolwiek by chciał. A on widział ogromne, czerwone słońce, a obok niego niebieskie, które dźwięczały jak dzwonki. I ta cudowna istota z zakrzywionymi rogami. Wyciągała do niego ręce, wołała go. Łuk płonącego światła rozpościerał się na niebie.

Wyszedł z budynku za Menendezem. W policzki uderzył go powiew wilgoci. Powietrze pachniało inaczej: czysto, świeżo, odmiennie. W ciągu nocy nadeszła pora deszczowa: miękki deszcz, delikatny deszcz bębniący cicho o ziemię. Przez te wszystkie suche miesiące niemal zapomniał, jak wygląda deszcz. W końcu jednak nadszedł. To dobrze — pomyślał Ferguson. — Stanę tu na deszczu, by oczyścić się na zewnątrz tak, jak w środku. Było już chyba niedaleko świtu. Ferguson wcale nie czuł, że nie spał tej nocy. Umysł miał czujny, aktywny, szeroko otwarty. Rogate stworzenie powtarzało wciąż te same ruchy: odwracało się, wyciągało ręce, unosiło je w górę, obracało się na boki. A potem znów się odwracało.

Ferguson rozejrzał się. Zobaczył czerwony budynek biura personelu i wyłaniające się zza niego olbrzymie drzewa. Wszystko to było jednak mgliste i niematerialne, prawie przezroczyste. Prawdziwą substancję i gęstość miały tylko biała kamienna płyta i stojąca na niej ogromna postać. No i, oczywiście, czerwone i niebieskie słońca. Podniósł twarz w ich stronę. Po czole spłynęły mu krople deszczu. Nie miał pojęcia, jak długo tak stał. Minutę, godzinę, skąd miał to wiedzieć?

Później wizja zniknęła. Powróciła rzeczywistość: widzialna, namacalna. Ferguson rozejrzał się wokoło wciąż oszołomiony. Stał razem z Tomasem Menendezem na frontowym ganku. Padał drobny deszcz. Niebo było szare, ale trochę się rozjaśniało. Nadbiegła postać w żółtej pelerynie przeciwdeszczowej. Był to Teddy Lansford.

— Co się dzieje, już czas na kasowanie? — zawołał Ferguson.

Lansford zatrzymał się na chwilę przebierając nogami w miejscu.

— Dziś nie ma kasowania — odparł.

— Żartujesz?

— Dzisiaj nie. Dla nikogo. Tak powiedziała doktor Lewis.

— Dlaczego? — zapytał zdumiony Ferguson. — Jakieś święto?

Lansford pobiegł już jednak dalej znikając w deszczowym poranku. Ferguson odwrócił się i dostrzegł inne wyłaniające się z budynku postacie, które zaczęły tłoczyć się na ganku, jakby chciały sprawdzić, czy rzeczywiście pada. April, Alleluja, Philippa i kilka innych osób.

— Nie ma dzisiaj kasowania! — krzyknął do nich. — Mamy wolne!

— Dlaczego? — spytała April.

— Doktor Lewis tak zarządziła — odpowiedział wzruszając ramionami.

Wiadomość wywołała ożywioną dyskusję. Ferguson stał nieco z boku, słuchając ledwie jednym uchem. Nie obchodziło go, czy będzie kasowanie, czy też nie. Nikt nie mógł już zabrać tego, co mu się przydarzyło. Jeśli skasują wizję, przyjdą przecież nowe. Był teraz zupełnie innym człowiekiem, przemienionym na zawsze. To pewnie dlatego nie było kasowania, żeby miał trochę czasu, by zastanowić się, co stało się z nim wczoraj, jak Tom go zmienił. Jak wziął za ręce i otworzył na wizje…

Ferguson nie chciał tracić tych przeżyć, ale zdawał sobie sprawę, że nie byłoby to tragedią. Najważniejsze było nie to, co się stało, ale kim teraz jest. Jest zaś kim innym niż człowiek, który jeszcze wczoraj panoszył się w jego umyśle. Oparł się o ścianę ganku. Wiatr przybrał nieco na sile dmuchając w niego deszczem. On nie poruszył się jednak. Było to nawet przyjemne, gdyż ten pierwszy deszcz w sezonie nie był jeszcze tak zimny.

Z mgły wyłoniła się Dante Corelli. Wyglądała, jakby też całą noc była na nogach. Weszła na ganek i klasnęła w dłonie.

— No dobrze, idźcie na stołówkę i zjedzcie śniadanie, a potem zbierzcie się w sali gimnastycznej. Kasowanie jest odwołane.

— Co się tu dzieje, Dante? — zapytała Alleluja.

— Drobne kłopoty, nic poważnego. Idzie tu pochód czy coś w tym rodzaju. Tysiące ludzi maszerujących aż z San Diego. Z tego, co słyszałam, to chyba jakaś procesja religijna. Dzisiaj mają przechodzić przez Mendocino, a nam wydaje się, że część z nich może zboczyć w tę stronę i narobić nam trochę kłopotów. Zamierzamy więc ustawić zapory energetyczne wokół centrum, aby zabezpieczyć się przed nimi. To wszystko. Nie ma powodu przejmować się czymkolwiek, ale będzie to dzień trochę inny niż zwykle.

Tomas Menendez, stojący obok Fergusona, powiedział jakby do siebie:

— To Senior! Senior tu jest!

— Co? — spytał Ferguson.

— Przybył tu, bo to jest Siódme Miejsce! — powiedział Menendez.