Przekaźnik, odbiornik i nadajnik indukcji kostnej; trzy urządzenia, razem mniejsze niż paznokieć, przyklejone do jej prawego ucha. Na policzku umocowany miała maleńki mikrofon. Wyposażenie jak w wojsku; gdyby teraz wybuchła wojna, jej przypadłaby rola generała.
— Słyszę cię dobrze, Elszabet — odpowiedział Arcidiacono. Wydawało się, że stoi tuż przy niej.
Deszcz zacinał coraz mocniej. Towarzyszył mu północny wiatr, który uderzał w ściany budynków gwałtownymi podmuchami. Elszabet pomyślała, że szczęście im sprzyja. Tumbonde zapewne mniej chętnie zapuszczać się będą w różne miejsca w czasie takiej ulewy. Pewnie zostaną w swoich autobusach i ciężarówkach i pojadą dalej na północ w stronę bieguna, gdziekolwiek poprowadzi ich prorok. Taką w każdym razie miała nadzieję.
Mimo to warto było z pewnością ustawić ściany energii i nie wyłączać, dopóki pielgrzymi nie przejdą, gdyby kilka setek tysięcy z nich ujrzało centrum na skraju lasu i zechciało choć na chwilę schronić się przed deszczem w tym przytulnym miejscu.
Odezwała się znów do Arcidiacono:
— Co się u was dzieje?
— Spokój. Generatory przygotowane. Masz jakieś wiadomości o tumbonde z policji?
— Właśnie rozmawiałam z nimi. Mówią, że pielgrzymi nie rozbili jeszcze dziś obozu.
— Wiesz, gdzie się w tej chwili znajdują?
— Wygląda na to, że wszędzie. Jedna większa grupa jest pod Mendo, ale są mocno rozproszeni po obu stronach autostrady numer 1. Najbliższa grupa może znajdować się ze dwa i pół kilometra na południowy zachód od centrum.
— Boże, to niedaleko — powiedział Arcidiacono.
— Jesteś gotów na powitanie za około godzinę?
— W każdej chwili. Będziemy gotowi. Nie ma się czym przejmować.
— Dobrze — powiedziała Elszabet — jeśli ty się nie martwisz, to ja też nie. Wszystko będzie dobrze, Lew. Na pewno masz dość ludzi?
— Na razie tak — odparł technik. — Trochę później, gdy zaczną się przemieszczać, będę chciał więcej, żebyśmy mogli przenosić sprzęt.
— Do tej pory wszyscy już tam będziemy. Będę się kontaktować co piętnaście minut.
— Tak, świetnie — rzekł Arcidiacono.
Elszabet dotknęła nadajnika, przełączając go na częstotliwość B, żeby porozmawiać z Dante Corelli, która znajdowała się w sali gimnastycznej pięćdziesiąt metrów dalej.
— To ja, Elszabet — powiedziała. — Sprawdzam, co słychać. Wszystko w porządku?
— Tak, pacjenci schodzą się po śniadaniu.
— Wiedzą, co się dzieje?
— Mniej więcej. Nikt nie jest zbytnio zaniepokojony. Bill Waldstein daje każdemu małą dawkę paksu. Mówimy im, że to dlatego, by byli zrelaksowani, że nie ma się czym przejmować. Mamy dużo wizji. Prawie każdy jest trochę w kosmosie, Elszabet.
— Nie dziwię się.
— Zastanawiam się, czy naprawdę chcemy wysyłać ich na krańce centrum w tym deszczu. Moglibyśmy zatrzymać ich tutaj, uspokoić paksem, przysłać parę osób z personelu…
— Zaczekajmy jeszcze chwilę — odpowiedziała Elszabet. — Może to wszystko to tylko fałszywy alarm?
— Tak myślisz?
— Nie byłoby źle, prawda?
— Słuchaj — powiedziała znów Dante — wciąż jeszcze kilku mi brakuje. Może powinnaś zadzwonić na jadalnię i pogonić ich tutaj, co?
— Kogo jeszcze nie ma?
— April, Eda Fergusona, ojca Christie… Nie, właśnie przyszedł ojciec Christie, czyli brakuje tylko April i Eda. Wszyscy inni są na sali.
— Tom też?
— Nie, nie. Nie wiem, gdzie jest.
— Powinniśmy to wiedzieć. Daj mi znać, gdy się pojawi.
— Jasne — obiecała Dante.
— A ja rozejrzę się za tamtymi. Jestem zresztą teraz obok stołówki. Jeśli tam są, to będą u ciebie najpóźniej za pięć minut.
Elszabet obeszła główny budynek. Zajrzała do stołówki. Nie było tam nikogo oprócz jednego z chłopców z miasta, którzy zmywali brudne tace i zamiatali podłogę.
— Szukam dwojga pacjentów — powiedziała — April Cranshaw, wysokiej, grubej kobiety około trzydziestki, i pana Fergusona. Wiesz, który to jest?
Chłopiec skinął głową.
— Oczywiście, że ich znam, pani doktor, ale żadne z nich chyba nie było dziś na śniadaniu.
— Nie?
— Wie pani, trudno nie zauważyć tej April.
Elszabet uśmiechnęła się.
— Chciałabym ich odszukać. Gdyby znaleźli się na stołówce, a ty jeszcze byłbyś tutaj, czy mógłbyś zadzwonić na salę gimnastyczną i zawiadomić Dante Corelli, a później wysłać ich tam?
— Oczywiście, doktor Lewis.
— A może widziałeś Toma? Wiesz, tego nowego o błyszczących oczach.
— Tak, Tom. Też nie było go tu dzisiaj.
— To dziwne. Tom nie należy do ludzi, którzy lubią rezygnować z posiłków. Tak samo; jeśli go zobaczysz, zawiadom Dante.
— Oczywiście, doktor Lewis.
Elszabet wyszła na zewnątrz. Czuła się dziwnie spokojnie, tak jak czasem niektórzy czują się podczas spotkania z okiem cyklonu. Najpierw — pomyślała — zajrzę do ich pokojów i zobaczę, czy przypadkiem April wciąż jeszcze nie leży w łóżku. A może Ferguson też? W taki poranek jak dziś mogli postanowić, że nie wstają, zwłaszcza że nie było dzisiaj kasowania.
Deszcz smagał jej twarz, był coraz bardziej paskudny, prawie jak burza w środku zimy. Ziemia spijała wszystko; tak wyschła w trakcie pięciu miesięcy ładnej pogody. Jednak jeśli nic nie zmieni, to do jutra będziemy pływać w błocie. W lecie na ogół zapomina się, jak nieprzyjemna może być pora deszczowa.
Tak, najpierw trzeba znaleźć April i Fergusona, a potem wytropić Toma. Następnie będzie musiała pójść w kierunku głównej bramy i przekonać się, jak Lew Arcidiacono radzi sobie z instalacją ściany energetycznej. Później trzeba będzie już tylko przeczekać dzień robiąc, co się da, żeby zmusić pielgrzymów z San Diego do ominięcia centrum. Pochód był dodatkowym kłopotem, którego naprawdę w tym momencie nie potrzebowała: głupią, bezsensowną komplikacją. Wiedziała, że teraz przede wszystkim obecność Toma była wydarzeniem, którym należało się zająć. Tom i jego wizje, jego niemal magiczna moc, Tom i jego światy z obcych galaktyk; światy, które teraz już uważała, dzięki przekazowi sondy gwiezdnej, za rzeczywistość. Autentyczne, zamieszkałe planety, które sygnalizowały mieszkańcom Ziemi swoje istnienie za pośrednictwem przedziwnego umysłu jednego człowieka… Jak na zawołanie coś zaczęło drażnić zakątki jej mózgu. Przed oczami zamigotały niesamowite światełka. Nie — pomyślała z gniewem — nie teraz. Na miłość boską, nie teraz!
Wszystko, co widziała, rzucało podwójny cień; jeden z żółtą, a drugi z czerwonawopomarańczową obwódką. Na niebie, wzdłuż horyzontu, na kształt wielkiej ośmiornicy rozciągała się bladoróżowa mgławica. Po ziemi chodziły kuliste, niebieskoskóre istoty z pękiem ruchliwych czułków na głowie. Poznała ten krajobraz, gwiazdy, okrągłe stworzenia. W jej umysł wkradł się świat Podwójnej Gwiazdy III. Właśnie w tym momencie, tu w ulewnym deszczu, w drodze ze stołówki do pokojów mieszkalnych, wychodziła do innego świata.
Nie — pomyślała — nie, nie!
Z trudem przeszła parę kroków i zataczając się, wpadła na wielki rododendron na środku trawnika. Chwyciła kurczowo gałęzie rośliny, na wpół przytomna, próbując przeciwstawić się wizji. To jest krzew rododendronu — powiedziała do siebie. — Jest deszczowy poranek roku 2103. Jestem w hrabstwie Mendocino w Kalifornii, na planecie Ziemi. Nazywam się Elszabet Lewis, jestem istotą ludzką zamieszkującą Ziemię i muszę dziś być w pełni władz umysłowych.