— Dobrze się pani czuje? — odezwał się chropowaty głos za nią. — Może w czymś pomóc?
Odwróciła się gwałtownie zdezorientowana i przestraszona. Podwójna Gwiazda III rozpadła się na kawałki, które uleciały gdzieś daleko, a ona stała twarzą w twarz z trzema obcymi mężczyznami. Wyglądali groźnie. Jeden z nich miał gęstą czarną brodę i głęboko osadzone oczy, niemal zatopione w czarnych obwódkach. Twarz drugiego pocięły blizny po jakiejś chorobie skóry; wreszcie trzeci, niski i brzydki, z nieokiełznaną strzechą rudych włosów, wyglądał jeszcze groźniej niż dwaj pozostali.
Elszabet spojrzała na nich i, jak potrafiła najspokojniej, poprawiła sobie włosy równocześnie włączając przekaźnik. Wciąż był nastawiony na częstotliwość B, więc Dante Corelli powinna słyszeć wszystko w sali gimnastycznej.
— Kim jesteście i co tu robicie? — zapytała.
— Niech się pani nie boi — powiedział ten z twarzą w bliznach — nie mamy złych zamiarów. Myśleliśmy, że może pani zasłabła, gdy chwyciła się pani tych krzaków.
— Pytałam, kim jesteście — powtórzyła nieco bardziej szorstko. Rozdrażniło ją, że mężczyzna pomyślał, iż się przestraszyła, chociaż rzeczywiście tak było.
— My… my… — zaczął człowiek z bliznami.
— Zamknij się, Buffalo — rzekł czarnobrody, po czym zwrócił się do Elszabet — Właśnie tędy przejeżdżaliśmy. Szukamy kolegi, który chyba gdzieś tu się zgubił.
— Kolegi?
— Nazywa się Tom, może pani go zna. Wysoki, chudy, trochę dziwnie wygląda…
— Tak, wiem, o kogo panu chodzi. Czy wie pan, że znajduje się na terenie prywatnym, panie… panie…
— Nazywam się Charley.
— Charley. Pan jest uczestnikiem pochodu tumbonde, czy tak?
— Ma pani na myśli tę hordę z San Diego? Tych wszystkich obłąkańców? O nie, my do nich nie należymy. Po prostu tędy przejeżdżaliśmy. Myśleliśmy, że może uda nam się znaleźć naszego przyjaciela, Toma, i zabrać go, zanim ci szaleńcy nadciągną. Pani wie, ilu ich jest na samej drodze?
Elszabet zauważyła wychodzącą z sali gimnastycznej Dante w towarzystwie dwóch lub trzech osób. Stanęli z boku, przyglądając się uważnie i słuchając rozmowy Elszabet z przybyszami. Elszabet powiedziała:
— W tej chwili waszego kolegi Toma nie ma w okolicy. Zresztą nie wydaje mi się, żeby zamierzał gdziekolwiek wyjeżdżać. Najlepiej będzie, jeśli panowie, dla własnego dobra, niezwłocznie opuszczą nasz teren. Jak sami panowie stwierdzili, drogą zbliża się wielki tłum i jeżeli wedrze się tutaj, to nie będę mogła odpowiadać za bezpieczeństwo panów, zwłaszcza że naruszają oni prywatną posiadłość.
— Pani pozwoli nam porozmawiać chwilę z Tomem, a my…
— Nie.
Dante dawała jej znaki, jak gdyby chciała powiedzieć: „Daj mi znak, a ja ich obezwładnię”. Dante była niezrównana w strzelaniu z pistoletu usypiającego na odległość do stu metrów. Elszabet wolała jednak być ostrożna. Ci trzej z pewnością są uzbrojeni; mają noże, szpikulce, może nawet pistolety. Ten z brodą ma chyba laserową bransoletę na ręce. Gdyby Dante zaczęła strzelać, któryś z nich mógłby zdążyć odpowiedzieć, a z pewnością nie byłyby to ładunki usypiające.
Teraz odezwał się rudowłosy:
— Charley, popatrz za siebie.
— Co jest, Stidge?
— Jacyś ludzie. Przyglądają się nam.
Charley kiwnął głową i odwrócił się ostrożnie.
— Co chcesz zrobić? — zapytał Stidge. — Chwycić ją i zmusić, żeby pomogła nam zaleźć Toma?
— Nie, nic z tych rzeczy, Stidge — powiedział i zwrócił się do Elszabet — Nie mamy złych zamiarów. Chcemy jechać dalej: Jeśli spotka pani naszego przyjaciela, Toma, proszę przekazać mu serdeczne pozdrowienia, dobrze?
Dał znak i wszyscy kolejno zniknęli w zaroślach: najpierw ten z pokiereszowaną twarzą, za nim Stidge. Charley został na miejscu, dopóki jego przyjaciele nie zniknęli między drzewami.
— Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy pani zbyt wiele kłopotu. Tylko przejeżdżaliśmy tędy. Wszystko w porządku? — to mówiąc oddalał się chyłkiem. — Powie pani Tomowi, że Charley i reszta chłopców szukali go, dobrze?
Po chwili on też zniknął. Elszabet zauważyła, że cała drży. Była przemoczona i zdenerwowana. Wystąpiły objawy opóźnionej reakcji: zaczęła szczękać zębami, w głowie, gdzieś na skraju świadomości, migotały strzępy wizji jak blade, przezroczyste płomienie tańczące na głowniach w ognisku.
Dante podbiegła do niej pierwsza, Teddy Lansford tuż za nią.
— Wszystko w porządku? — spytała Dante.
Elszabet otarła z czoła krople deszczu i próbowała opanować drżenie.
— Zaraz dojdę do siebie. Jestem tylko trochę wytrącona z równowagi.
— Kto to był?
— To chyba ci drapacze, z którymi podróżował Tom. Szukali go. Chcieli wynieść się stąd, zanim nadejdą tumbonde, i zabrać ze sobą Toma.
— Zawszone dranie — powiedziała Dante. — Tak jakbyśmy nie mieli dość problemów na dzisiaj; jeszcze drapacze są nam potrzebni.
— Może wezwiemy policję? — zaproponował Lansford.
Dante roześmiała się.
— Policję? Jaką policję? Cala policja, jaką dysponuje to hrabstwo, jest teraz w Mendo i od rana usiłuje utrzymać kontrolę nad tłumem tumbonde. Nie, musimy sami poradzić sobie z tymi trzema. W wolnej chwili — spojrzała na Elszabet. — Jeszcze nie doszłaś całkiem do siebie, prawda?
— Próbowałam obronić się przed wizją. A potem odwróciłam się i zobaczyłam przed sobą trzech podejrzanych facetów. Tak, jeszcze nie doszłam do siebie.
— Może to ci pomoże — rzekła Dante. Podeszła bliżej. Położyła dłonie na plecach Elszabet i zaczęła mocno masować, jakby chciała poprzestawiać kości, mięśnie i ścięgna tak, jak przekłada się papiery na biurku. Zaskoczona Elszabet jęknęła z bólu, lecz szybko poczuła, jak napięcie powoli ją opuszcza, więc poddała się zabiegom Dante bez dalszych oporów. Stopniowo zaczęło powracać poczucie równowagi.
— No, teraz lepiej? — spytała wreszcie Dante.
— O tak, cudownie.
— Rozluźnij plecy, bo to rozluźnia umysł. Zaraz, zaraz, dowiedziałaś się ostatecznie, gdzie są April i Ferguson?
Elszabet strzeliła palcami.
— O Boże, zupełnie o nich zapomniałam. Szłam właśnie do budynku mieszkalnego, gdy zaatakowały mnie wizje, a później…
Nagle rozległ się głos Lew Arcidiacono ze słuchawki na jej prawym uchu:
— Elszabet? Chyba się zaczyna. Słyszeliśmy, że cały tłum tumbonde zbliża się drogą w naszą stronę. Za chwilę tu będą.
Elszabet włączyła częstotliwość A.
— Wspaniale. Jak radzicie sobie ze ścianami energii?
— Ustawiliśmy solidną linię wzdłuż przewidywanego frontu ich najazdu, lecz jeśli rozleją się na większej przestrzeni, mogą tu nadejść z jednej z nie bronionych stron. Przyda mi się każdy dodatkowy człowiek, jakiego będziesz w stanie tu przysłać.
— Dobrze. Poślę wam Dante z wszystkimi, którzy są przy niej. Pozostań w kontakcie, Lew.
— Co się dzieje? — zainteresowała się Dante.
— Zbliżają się — odrzekła Elszabet. — Cala horda tumbonde. Są na drodze niedaleko stąd.
— No to zaczyna się, co?
— Damy sobie radę. Ale Lew potrzebuje posiłków. Zabierz wszystkich z sali gimnastycznej i idźcie tam natychmiast, dobrze? Sprawdzę, czy w pokojach nie ma April i Fergusona. Spotkamy się za pięć minut.
— Już idę — odpowiedziała Dante.