Na twarzy Elszabet pojawił się delikatny uśmiech.
— Dziękuję za masaż — powiedziała.
Ruszyła ślizgając się na błotnistej ścieżce i mokrej od deszczu trawie. Padało coraz mocniej. Potykając się co krok Elszabet dotarła wreszcie do ganku i weszła do środka zostawiając za sobą wielkie błotniste ślady.
— Halo! — zawołała. — Jest tu kto?
Cisza. Poszła korytarzem zaglądając do pokojów; kryjówek, w których jej nieszczęśliwi pacjenci wiedli swe nieszczęśliwe życie. Nie znalazła żywej duszy. Na drugim końcu korytarza zatrzymała się pod numerem 7, w którym mieszkał Ed Ferguson. Gdy dotknęła ręką tabliczki na drzwiach, usłyszała dochodzące z wewnątrz dziwne zawodzenie; ciężkie, głębokie, powolne.
Na podłodze na środku pokoju siedziała po turecku April kołysząc się w przód i w tył, nucąc coś jednostajnie i od czasu do czasu popłakując. Z tyłu, na pół zasłonięty jej olbrzymim ciałem, siedział nieruchomo Ed Ferguson opierając się o jedno z łóżek. Głowę miał odrzuconą do tyłu, ramiona zaś zwisały bezwładnie wzdłuż bioder. Wyglądał na odurzonego narkotykami.
Elszabet podeszła do April i zatapiając palce w jej miękkim ciele próbowała zatrzymać kołyszącą się dziewczynę.
— April? April, to ja, Elszabet. Wszystko w porządku, nie bój się. Co się stało, April?
— Nic. Nic się nie stało — odpowiedziała naładowanym emocją, ochrypłym głosem. — Czuję się dobrze, Elszabet.
Łzy popłynęły jej z oczu. Nie podnosiła wzroku. Kołysząc się jeszcze mocniej zaśpiewała znowu:
— Deszcz leje, deszcz chlapie, staruszek wciąż chrapie…
Piosenka przeszła w mruczenie, a następnie w niezrozumiałe zawodzenie. April wydawała się jednak nareszcie spokojna. Wyglądała na zatopioną we własnym świecie. Elszabet wstała i podeszła do Fergusona. Nie poruszył się. Twarz wyrażała nie znaną u niego łagodność, która zastąpiła zwykłą zgorzkniałość i napięcie. Na pierwszy rzut oka mogła nie rozpoznać posępnego, zgryźliwego Eda Fergusona. Był przemieniony. Szeroko otwarte oczy błyszczały niewypowiedzianym szczęściem; twarz była spokojna, zrelaksowana, usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
Wygląd Fergusona był tak niezwykły, że dopiero jakiś czas później dostrzegła, iż wcale nie mruga oczami i nie oddycha.
Przestraszona uklękła przy mężczyźnie.
— Ed! — powiedziała donośnie, potrząsając nim. — Ed, słyszysz mnie?
Położyła rękę na jego piersi, starając się wyczuć bicie serca. Nasłuchiwała odgłosów oddychania. Chwyciła go za nadgarstek, próbując wyczuć tętno. Nie wyczuła nic. Nic. Absolutnie nic.
Popatrzyła na April, która kołysała się coraz mocniej i znów śpiewała jakąś dziecięcą piosenkę. Piosenka wydawała się jej znajoma, choć głos April był tak stłumiony i niewyraźny, że Elszabet nie rozumiała słów.
— April, co się stało z Edem Fergusonem?
— Z Edem Fergusonem — powtórzyła April starannie, jakby analizowała wszystkie wymawiane głoski, starając się znaleźć ukryty w nich sens.
— Tak, z Edem. Chcę wiedzieć, co się stało z Edem.
— Z Edem, z Edem. Och, Ed — April zachichotała — Ed dokonał Przejścia. Tom mu pomógł. Trzymaliśmy się wszyscy za ręce, a Tom wysłał go do Podwójnego Królestwa.
— Co?!
— To było takie proste… Ed tylko poddał się temu. Odrzucił ciało i już. Odszedł do Podwójnego Królestwa.
Dobry Boże — pomyślała Elszabet.
— Kto tam był z wami?
— Och, wszyscy.
— Kto?
— Był Tom i ojciec Christie, i Tomas, i… — głos April oddalił się, zmienił w bełkot, zaczęła się znów kołysać. Po chwili zatrzymała się na moment i powiedziała czystym głosem:
— Boję się, Elszabet. Tom powiedział, że wszyscy wkrótce tam pójdziemy. Do gwiazd. Czy to prawda, Elszabet? Powiedział, że nadszedł już czas. Ma teraz całą moc i wyśle nas wszystkich po kolei, tak jak wysłał Eda. Ja chyba też niedługo pójdę, prawda? Nie wiem tylko, gdzie się znajdę i jak mi tam będzie. Na pewno nie może być gorzej niż tutaj, a mimo to boję się, tak bardzo się boję, Elszabet. — Rozpłakała się, a po chwili zaczęła znów śpiewać.
Elszabet jeszcze raz potrząsnęła Fergusonem. Głowa opadała mu bezwładnie.
Nie żyje? Naprawdę? — Ta myśl wstrząsnęła nią. Poczuła, jak jej policzki płoną. Poczucie winy. Ferguson nie żyje? Jeden z moich pacjentów nie żyje? Ta bezwładna głowa, te niewidzące oczy. Elszabet zadrżała. Te wszystkie rozmowy o Przejściach, pięknych obcych światach, wydawały się teraz niezrozumiałe i absurdalne w zderzeniu z odpychającą, niewytłumaczalną rzeczywistością. W głowie wciąż miała jedną myśclass="underline" mój pacjent nie żyje. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby zmarł któryś z pacjentów w centrum. W jednej chwili, pomimo całego chaosu na zewnątrz, szalejących tłumów, przyczajonych w pobliżu drapaczy i kręcącego się gdzieś Toma, wyczyniającego Bóg wie jakie czary, w głowie Elszabet pozostała tylko jedna myśl; że człowiek powierzony jej opiece nie żyje. Wszystkie prace, które prowadziła przez ten rok z Fergusonem, skomplikowane testy, obserwacja postępów leczenia, konsultacje, szczegółowo opracowany program kasowania, a tu masz… Leży teraz martwy.
A może jeszcze żyje? Może jest tylko w jakimś głębokim transie? Ona nie jest przecież lekarzem. Jeszcze nigdy nie widziała z bliska zmarłego człowieka. Są przecież różne stany świadomości sprawiające wrażenie śmierci, w rzeczywistości zaś będące tylko czasowym zawieszeniem funkcji organizmu. Może on właśnie jest w takim stanie? Zwróciła się znów do Apriclass="underline"
— Czy możesz mi powiedziać, co właściwie Tom mu zrobił, gdy dokonał tego Przejścia? Jak to było?
April jednak była nieobecna. Elszabet, siedząc w kucki obok Fergusona, zaczęła czuć mrowienie w stopach. Deszcz bębnił mocno w dach. Gdzieś w dole, wzdłuż głównej drogi, tuż za ogrodzeniem centrum, posuwał się olbrzymi tłum wyznawców tumbonde. Po drugiej stronie, w lesie, czaiło się trzech groźnych drapaczy. Tom poszedł sobie nie wiadomo dokąd, Ferguson leżał martwy albo może w transie, a April…
Usłyszała kroki w korytarzu. O Boże, co teraz?
Ktoś wołał ją po imieniu:
— Elszabet? Elszabet?
Brzmiało to jak głos Billa Waldsteina.
— Jestem w pokoju 7.
Waldstein ruszył biegiem, omal nie przewrócił się o April i z trudem zatrzymał się w miejscu.
— Dante martwiła się o ciebie i wysłała mnie, żebym sprawdził, co się z tobą dzieje — zaczął i dopiero wtedy zauważył Fergusona — Co do cholery…
— Chyba nie żyje, Bill. Ale ty lepiej się na tym znasz. Proszę, obejrzyj go.
Waldstein wytrzeszczył oczy.
— Nie żyje?
— Chyba, tak, ale sprawdź ty. Ty jesteś lekarzem.
Waldstein pochylił się nad Fergusonem i zbadał go pobieżnie.
— Jak pusty worek — powiedział. — Jest bez ducha.
— To znaczy, że nie żyje?
— Czasem trudno jest to stwierdzić na pewno oglądając tylko pacjenta, ale on wygląda na martwego jak głaz. W tym ciele nikogo nie ma. Chryste, popatrz na ten pusty uśmiech, na jego twarzy.
— Według niej on odszedł na jakąś gwiazdę. Trzymali się wszyscy za ręce i wysłali go gdzieś.
Waldstein spojrzał na kołyszącą się, popłakującą i zawodzącą April. Pokręcił powoli głową.
— Mówisz, że Ferguson odszedł na inną gwiazdę? Na gwiazd ę? Boże, Elszabet.
— Nie wiem, gdzie on jest. Mówię ci to, co usłyszałam od April. On umarł, tak? Więc na co? Jeżeli nie dokonał Przejścia, to na co zmarł? Wydawało się, że jest w świetnej formie. Mówiła, że trzymali się za ręce; Tom, ojciec Christie, Tomas…