Выбрать главу

— Jasne, Stidge?

— No dobra, przecież słyszę — Stidge dał za wygraną.

— Mam nadzieję. No to idziemy.

— Wy idźcie szukać Toma — powiedział Stidge — a ja mam inny pomysł. Widzicie tamten autobus? Ten z tymi głupimi figurami i flagami? Pójdę się tam rozejrzeć. Założę się, że wiozą w nim kosztowności.

— Jakie kosztowności? — spytał Charley.

— Majątek pielgrzymów. To na pewno ich święty autobus i mają w nim rubiny, szmaragdy i diamenty. Pójdę rzucić na to okiem. W porządku, Charley? Gdy będziecie uganiać się za Tomem?

Charley milczał przez chwilę. Potem skinął głową.

— Jasne — powiedział. — Skombinuj sobie worek rubinów.

3

Gdy tylko Jill weszła na ganek długiego, drewnianego budynku, w którym, jak sądziła, mogły być sypialnie, ze środka wybiegł chudy mężczyzna i zderzył się z nią. Uderzenie było tak mocne, że odrzuciło ich w przeciwne strony. Przez moment patrzyli na siebie oszołomieni.

Mężczyzna miał na sobie biały płaszcz i wyglądał na kogoś z personelu.

— Przepraszam — odezwała się Jill — czy może mi pan powiedzieć, czy to tutaj mieszkają pacjenci?

— Zejdź mi z drogi — powiedział z błyskiem szaleństwa w oku.

— Chcę tylko dowiedzieć się, czy to tutaj…

— Czego tu szukasz? Co wy tu wszyscy robicie? Wynoście się! — machnął na nią ręką. Nie widziała jeszcze niczego tak zwariowanego.

— Szukam mojej siostry, April Cranshaw. Ona jest tu pacjentem i chciałabym…

Ale on tylko przebiegł obok niej jak obłąkany i zniknął w deszczu. W porządku — pomyślała Jill — jak chcesz. Co mnie to obchodzi. Pomyślała, jak zwariowani muszą tu być pacjenci, skoro personel jest taki. Facet wyglądał na lekarza, może był psychiatrą. Oni wszyscy są zwariowani. Oczywiście to, że tysiące samochodów właśnie wjechało do ośrodka, a na trawniku szalała horda Monogołów, mógł go trochę poruszyć.

Weszła do budynku. Tak, to chyba pokoje sypialne. Tablica ogłoszeń z różnymi wiadomościami i pokoje po obu stronach korytarza.

— April? — zawołała. — April, kochanie, to ja, Jill. Przyszłam po ciebie, April. Wyjdź do mnie, jeśli tu jesteś. April? April?

Zaglądała po kolei do wszystkich pokojów. Pusto, pusto, pusto. W pokoju na końcu korytarza zobaczyła siedzącego na podłodze mężczyznę. Był pijany albo nieżywy. Potrząsnęła nim, nie obudził się.

— Hej, ty, szukam mojej siostry!

Mówiła jednak jak do ściany. Zaczęła już iść ku drzwiom, gdy usłyszała dźwięki dochodzące z łazienki. Zupełnie jakby ktoś śpiewał albo mruczał.

— Halo, jest tu kto? — zawołała Jill.

— Chcesz skorzystać z łazienki? Nie mogę cię wpuścić. Muszę tu czekać, aż wróci doktor Waldstein albo Lewis.

— April? To ty, April?

— Doktor Lewis?

— To ja, Jill. Na miłość boską, twoja siostra, Jill. Otwórz, April.

— Muszę tu czekać, aż wróci doktor Waldstein albo…

— To czekaj, ale otwórz drzwi. Muszę zrobić siku, April. Chcesz, żebym posikała się w majtki? Otwórz.

Po chwili ciszy drzwi otworzyły się.

— Jill?

Głos małej dziewczynki, ale kobieta za drzwiami była wielka jak góra. Jill nie pamiętała już, jak wielka jest jej starsza siostra, a może April przytyła jeszcze bardziej, odkąd tu przyjechała? Chyba jedno i drugie — pomyślała Jill. April wyglądała dziwnie, jeszcze dziwniej niż Jill pamiętała; sprawiała wrażenie nieobecnej, oczy płonęły jej obłędem, a po obu stronach bladej twarzy zwisały tłuste policzki.

— Czy przyszłaś, żeby mi pomóc w Przejściu? — spytała April. — Pan Ferguson właśnie przed chwilą dokonał Przejścia. Tom mówi, że pójdziemy wszyscy. Pójdziemy dzisiaj do gwiazd. Nie jestem pewna, czy chcę iść do gwiazd, Jill. Czy to właśnie stanie się dzisiaj?

— Dzisiaj stanie się to, że cię stąd zabiorę — powiedziała Jill. — Tu już nie jest bezpiecznie. Daj mi rękę. No chodź, April. Grzeczna April, śliczna April.

— Muszę zostać w łazience. Zaraz przyjdzie doktor Waldstein i da mi zastrzyk, żebym poczuła się lepiej.

— Właśnie widziałam, jak ten Waldestein biegł jak pomylony w przeciwną stronę — rzekła Jill. — Choć, możesz mi zaufać. Chodźmy na mały spacer, April.

— Gdzie oni mnie wyślą? Na Dziewięć Słońc? Do Zielonego Świata?

— Znasz to? — zdziwiła się Jill.

— Widzę je co noc. Teraz też zaczynam je widzieć. Świetlna Kula, Niebieska Gwiazda.

— To prawda. Maguali-ga otworzy wrota. Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Nie ma się czego bać. Daj mi rękę, April.

— Doktor Waldstein…

— Doktor Waldstein prosił mnie, żebym wyprowadziła cię na dwór. Przed chwilą z nim rozmawiałam. To ten wysoki brunet w białym płaszczu? On mówił, żebym ci powiedziała, że nie będzie miał czasu przyjść i żebym cię wyprowadziła na zewnątrz.

— Tak powiedział? — April uśmiechnęła się. Podała rękę Jill i wyszła z łazienki.

— Chodź, April, chodź. Tak, dobrze. — Jill przeprowadziła siostrę przez pokój obok martwego czy też nieprzytomnego mężczyzny na podłodze, kierując się w stronę drzwi. Wyszły na korytarz. Były już prawie przy wyjściu, gdy drzwi otworzyły się, a do środka wbiegło dwoje ludzi. Na Boga, Barry! I ta jego ruda kobieta.

— Jill?

— Znalazłam siostrę. To jest April.

— A więc to jest internat? — zapytała ruda.

— Tak. Pani też kogoś szuka?

— Wspólnika. Mówiłam pani, że jest tu pacjentem.

— Nikogo już tu nie ma. Nie, zaraz, jest jeden gość. W ostatnim pokoju po lewej, na końcu korytarza. Ale chyba jest pijany. A może nawet nie żyje. Siedzi na podłodze z szerokim uśmiechem na twarzy. Co tam się dzieje na zewnątrz?

— Rada Wewnętrzna próbuje uspokoić sytuację — powiedział Jaspin. — Przedzierają się przez tłum niosąc święte figury. To już prawie rozruchy, ale może uda im się wszystko uspokoić.

— A Senior? A Seniora?

— O ile wiem, siedzą w autokarze.

— Senior powinien się pokazać — powiedziała Jill. — Tylko w ten sposób można wszystko uspokoić.

— Pójdę dalej — powiedziała rudowłosa.

Jill zwróciła się do Jaspina:

— Powinieneś pójść do Seniora i poprosić, żeby przemówił do ludzi. Inaczej wszystko się rozleci i co wtedy będzie z pielgrzymką? Idź i porozmawiaj z nim, Barry. Ciebie posłucha.

— On nie słucha nikogo. Wiesz o tym.

Z korytarza dobiegł głos kobiety:

— Możesz tu przyjść, Barry? Znalazłam Eda, ale chyba nie żyje.

— Dokonał Przejścia — powiedziała April jak ktoś mówiący przez sen.

— Pójdę już — rzekł Jaspin. — Co zamierzasz robić dalej?

— Zabiorę April, znajdę jakieś bezpieczne miejsce i poczekam, aż wszystko się uspokoi.

— A czy to nie jest bezpieczne miejsce?

— Nie wtedy, gdy tysiąc ludzi równocześnie chce się tu schronić przed deszczem. Taki stary, zniszczony dom przewrócą w jednej chwili.

Rudowłosa kobieta była już z powrotem.

— On nie żyje — powiedziała. — Ciekawe, co tu się stało? Biedny Ed. Był łajdakiem, ale…

— Chodź, April — rzekła Jill — musimy się stąd wydostać.

Poprowadziła siostrę na ganek. Na zewnątrz rozgrywały się coraz dziksze sceny. Samochody były poprzewracane jak po powodzi. Wszędzie ludzie: wrzeszczący, kłębiący się jak pszczoły w ulu. Nie można było się swobodnie poruszać. Panował nieopisany ścisk. W samym centrum stał autokar Seniora, przed którym można było dostrzec jedenastu członków Rady Wewnętrznej. Na wysokiej platformie rytualnej trzymali rozmokłe postacie wielkich bogów. Posuwali się powoli do przodu przedzierając się przez ściśnięty tłum. Ludzie próbowali zrobić im przejście, ale nie było to łatwe, gdyż nie mieli gdzie się odsunąć. Wtedy Jill zobaczyła niskiego, krępego człowieka ze zmierzwioną strzechą rudych włosów, wspinającego się na burtę autokaru Seniora. Pomajstrował przy ekranie ochronnym na jednym z okien, wyłączył go i wdrapał się do środka.